Trzeba to napisać jasno - Terry Pratchett to gigant. Jeden z najpłodniejszych i najbardziej utalentowanych współczesnych pisarzy fantasy. Autor kilkudziesięciu powieści, opowiadań i poradników. Twórca nie tylko utalentowany, ale i doceniony. Wyróżniany nagrodami, tytułami (w tym szlacheckim) i uwielbiany przez rzesze wiernych fanów. A jednak i jemu zdarzają się wpadki. Powieści nieudane i płytkie. Zadowalające pod względem warsztatowym, ale rozczarowująco proste (wręcz prostackie) i naiwne. Taką właśnie powieścią jest "Długa wojna", drugi tom cyklu o Długiej Ziemi.
Pratchett, współpracujący ze Stephenem Baxterem, powraca do Długą Ziemię kilkanaście lat po wydarzeniach z pierwszej części. Alternatywne Ziemie stoją przed ludzkością otworem. Miliony równoległych światów jest kolonizowanych. Ludzkość przeżywa gwałtowny wiek rozwoju. Młode, pionierskie społeczności stabilizują się. Na wykrocznych Ziemiach powstają już nie tylko wioski, ale i całe miasta - jak chociażby wielka, marząca o niepodległości Walhalla znajdująca się na Ziemi 1 400 013. Jednocześnie komunikacja pomiędzy światami stała się prostsza. Dzięki półświadomym sterowcom ludzie mogą poruszać się po Długiej Ziemi z większą szybkością i wygodą. Prowadzone są odważne programy naukowe - pozostałości z NASA próbują badać kosmos dzięki światowi, w którym Ziemia uległa zagładzie (wystarczy więc po prostu przekroczyć w próżnię), Chińczycy zaś zmierzają do Ziemi numer 20 milionów.
A jednak nową ludzkość trapią stare problemy. Represyjny rząd Stanów Zjednoczonych z Ziemi Podstawowej rozciąga swoją władze na wszystkie wykroczne Ameryki. Od jej mieszkańców żąda nie tylko wierności, ale i płacenia podatków. A to, jak wiemy z historii rewolucji amerykańskiej, nie może spodobać się pionierom budującym nowe Ameryki własnymi rękami. Skomplikowane są też kontakty z trollami - inteligentną, ale nierozwiniętą, rasą przyjaznych podróżników między światami. Ludzie zamieszkujący Długą Ziemię potrzebują ich pomocy, ale znają tylko język przemocy i niewolnictwa. Nie zdają sobie sprawy, jak wiele mogą stracić, gdy trolle, zniechęcone ludzkim egoizmem, postanowią odejść. Tym bardziej, że ukryją się na świecie zamieszkanym przez kolejną inteligentną rasę - tym razem beagle'ów, pół ludzi, pół psów.
Zaproponowana przez Pratchetta i Baxtera wizja świata jest niezwykle atrakcyjna. To mieszanina fantastyki naukowej i fantasy, w której za pomocą ewolucji tłumaczy się istnienie takich stworzeń jak trolle, koboldy czy pływające, żywe wyspy. Problem w tym, że zafascynowani swoimi pomysłami autorzy zupełnie zapomnieli, jak napisać wciągającą książkę i skonstruować przekonujący świat. Spośród milionów Ziem, o których się w "Długiej wojnie" mówi, i kilkunastu, które odwiedzamy, nie ma tu ani jednej naprawdę zapadającej w pamięć. Wszystko to wariacje na temat Ziemi Podstawowej, pozbawione jakiejkolwiek wyjątkowości. Opisane powierzchownie, niedbale, jakby były tylko dziwacznym odpowiednikami znanego nam świata. Jak chociażby świat zamieszkany przez inteligentne żółwie kierujące ruchem drogowym (serio!) czy wspomnianych już, dzikich pół-ludzi, pół-psy. Zepchnięte na margines, streszczone w kilku akapitach, w świadomości czytelnika pozostają jedynie interesującymi propozycjami, czekającymi na rozwinięcie.
Pośród tych bezbarwnych światów przechadzają się papierowi bohaterowie, którzy bardzo starają się być wyjątkowy. Pratchett i Baxter zafascynowani są postaciami wybitnymi, jakby przekonani, że prawdziwą historię piszą genialne jednostki. Każdy jest tu więc kimś. Joshua Valienté, główny bohater "Długiej Ziemi", tym razem zepchnięty nieco na drugi planu, to naturalny przekraczający, legendarny pionier. Okryty sławą głośnej wyprawy na rubieże Długiej Ziemi, jest rozpoznawalny nawet w światach, których nigdy nie odwiedził. Nie inaczej jest z Sally Linsay, towarzyszki jego wyprawy, której boją się nawet przedstawiciele innych gatunków. Albo z Lobsangiem, obudzoną do życia sztuczną inteligencją, próbującą ograniczyć swoje boskie możliwości. Albo z Nelsonem Azikiwe, naukowcem i pastorem, złotym dzieckiem Republiki Południowej Afryki, rozwiązującym w wolnych chwilach kosmicznie skomplikowane łamigłówki logiczne. Czy z Maggie Kauffman, utalentowaną kapitan wojskowego sterowca. Wszyscy oni skonstruowani są tak samo. To
geniusze Długiej Ziemi. Zawsze rozsądni i racjonalni, kierujący się niezawodnym, wewnętrznym kompasem moralnym, który nie pozwala im zboczyć ze ścieżki.
Pośród tych gigantów intelektu i człowieczeństwa nie ma miejsca dla normalnych ludzi i ich prozaicznych słabości. A przecież "Długa wojna" stara się być powieścią z zacięciem socjologicznym, mówiącą jakąś prawdę na temat kondycji współczesnego człowieka. Prawdy te jednak słychać tylko w wykładach, które wygłaszają wybitni geniusze - zwykli ludzie nie zostają dopuszczeni do głosu. Absurdalnym, najbardziej rażącym przykładem takiej dyskryminacji jest zmarginalizowana Helen Valienté-Green. Postać, która u wrażliwszego autora (jak chociażby China Mieville'a) stałaby w centrum, zepchnięta została do roli wiernej matki i córki. Jakby Pratchett i Baxter nie dostrzegli, że historię wielkich procesów można opisywać także z perspektywy zwykłych ludzi - zwłaszcza, jeżeli ma się pod ręką żonę legendarnego pioniera, córkę rewolucjonisty i siostrę zbrodniarza.
Obojętność na losy maluczkich (rażąca u autora książek o Tiffany Obolałej) objawia się nie tylko nudnymi bohaterami, ale i dziwacznym przesłaniem, zgodnie z którym w imię postępu warto zostawić za sobą zgliszcza i całe rzesze wykluczonych. Ziemia Podstawowa, zamieszkana w większości przez ludzi, którzy nie mogą lub boją się przekraczać, przedstawiona została w "Długiej wojnie" niczym siedlisko wszelkiego zła, posępna potęga czyhająca na bogactwa innych światów i narzucająca wszystkim własne porządki. Jej mieszkańcy to religijni fanatycy i polityczni cynicy, w inności Długiej Ziemi i jej przedsiębiorczych mieszkańcach dostrzegający jedynie zagrożenie.
Autorzy sugerują wprawdzie, że istnieje jakaś "druga strona", ale nie dają jej dojść do głosu. O kryzysie gospodarczym, wybuchłym na Podstawowej w wyniku odkrycia wykrocznych światów i następującej po nim olbrzymiej, wyniszczającej emigracji, tylko się wspomina. O nieprzekraczających dzieciach, które nowi pionierzy pozostawili za sobą nie mówi się prawie wcale. Już w pierwszym tomie Rod Green był postacią marginalną, tutaj pojawia się już tylko w dialogach. A przecież to idealny materiał na fascynującą postać - sierota porzucona przez rodzinę, przygarnięta przez ekstremistów i wychowana na zamachowca. Niestety, tragedia Roda zostaje zepchnięta na dalszy plan przez wydumane dramaty ważniejszych od niego. A Ziemia Podstawowa pozostaje złowrogim zbiorowym czarnym charakterem.
W momencie, w którym fantastyka naukowa otrząsnęła się już z zachwytu nowoczesnością i zaczęła dostrzegać kroczące wraz z nią zagrożenia, "Długą wojnę" czyta się niczym naiwne powieścidła z lat 50. Wszelki postęp jest tu pozytywny i nieunikniony, nieważne jak wiele ofiar za sobą pociąga. Pozytywnymi bohaterami są w powieściach Pratchetta i Baxtera tylko pionierzy, dzielni chłopcy i dziewczęta, którzy ciężką pracą wyrąbują ludzkości świetlaną przyszłość. A, że nowa ludzkość to rasa nieczułych geniuszy w rodzaju Roberty Golding; że nowy, wspaniały człowiek pozostawia za sobą wykluczonych, biedę i zniszczony świat; że nowe światy kolonizowane są starymi sposobami, tylko bardziej zachłannie, bez oglądania się na jakiekolwiek zagrożenia (wszak bogactwa Długiej Ziemi są niewyczerpane) - tego autorzy zdają się nie dostrzegać.
A jeżeli już dostrzegają, to całkowicie to ignorują. Wszyscy, którzy boją się przyszłości to zaprzańcy i fanatycy, czasem nawet faszyści (jak prezydent Cowley ). Przestarzałe ziemskie rządy nie są w stanie nadążyć za rozwojem, dlatego władzę z ich rąk przejmuje wszechwładna i wszechobecna Korporacja Blacka. Kierowana, oczywiście, przez oświeconych miliarderów i geniuszy, marzących o lepszym jutrze (najlepiej takim bez podatków i prywatności). Traktująca ludzi jak "inwestycje" i rozstawiająca ich na szachownicy, niczym pozbawione woli pionki.
Porównanie do starej, naiwnej fantastyki, nasuwa się też w momentach, w których Pratchett i Baxter pozwalają sobie na nieco swobody, zbaczają z głównego nurtu i przedstawiają czytelnikowi dziwności Długiej Ziemi. Bo o ile trolle i ich długa pieśń wydają się intrygujące, o tyle idylliczne fragmenty rozgrywające się na żywej, pływającej wyspie (Pratchett nie czytał "Jutro przypłynie królowa"), czy akapity o zakorkowanych szlakach inteligentnych żółwi (i ich sprawnej żółwiej drogówce) są naiwne, wręcz dziecinne. Być może tkwi za nimi jakaś mądrość - autorzy w posłowiu dziękują wykształconym ludziom, z którymi konsultowali swoją wizję - ale, ginie ona w natłoku innych światów i ich papierowych problemów.
"Długiej wojny" nie ratują nawet tradycyjne Pratchettowskie motywy: pochwała rozsądku i pracowitości czy silne postacie kobiece. Owszem, nauka odpowiedzialności jest zawsze na miejscu, ale tym razem poprzeczka stoi nieco wyżej. Nowa seria Pratchetta i Baxtera to już nie fantasy dla nastolatków, ale poważna fantastyka naukowa. Oczywiste prawdy i proste lekcje, wygłaszane wprost, bez żadnego zawoalowania, brzmią fałszywie i sztucznie, nawet jeżeli trudno się z nimi nie zgodzić.
Drugi tom opowieści o Długiej Ziemi (tom trzeci, "Długie dzieciństwo", został już zapowiedziany) to kolejna po "Niuchu", "Długiej Ziemi" i "Spryciarzu z Londynu", rozczarowująca powieść Terry'ego Pratchetta. Napisana poprawnie, ale skonstruowana niechlujnie. Jej autorzy wymyślili intrygujący świat, ale całkowicie zaprzepaścili jego potencjał. Spośród milionów Ziem, o których piszą, ani jedna nie zasługuje na uwagę i współczucie. I choć, jak wszystko podpisane nazwiskiem Pratchetta, sprzedawać się będzie świetnie, nie zmieni to faktu, że jest to fantastyka najgorszego gatunku - chadzająca na skróty; ignorująca tematy, które sama podnosi; unikająca kłopotliwych tematów i niewygodnych odpowiedzi; skupiona sama na sobie, a zapominająca o ludziach.