Krzysztof Kieślowski miał poczucie absurdalności swojej pracy. Uważał, że reżyserowanie to wstydliwa i niepoważna czynność. Z drugiej strony jednak uwielbiał, gdy ktoś mówił, że „reżyser to facet, który każdemu pomaga”. Opowiada o tym w Autobiografii, wznowionej właśnie przez Znak, z której dowiadujemy się też, dlaczego taksówkarze gonili go po centrum Nowego Jorku z… kijami bejsbolowymi.
Pamiętam, w jakim napięciu oglądałam po raz pierwszy „Dekalog”. I tamtą myśl: jakie zło potrafi być pociągające. Krytycy często zarzucali Kieślowskiemu, że gra na uczuciach. A on odpowiadał: „Tak, oczywiście. A na czym mam grać? Co istnieje innego niż uczucie? Co jest w ogóle ważne?” Najczęściej robił filmy o cienkiej granicy między tym, co dla nas, a tym, co przeciwko nam. „To, że żyjemy w czasach wynaturzonych (wszyscy zresztą zawsze tak mówią) nie przekreśla tego, do czego z natury rzeczy tęsknimy i dążymy – mówił w 1990 roku. - A przecież tęsknimy i dążymy do ładu, do porządku, choć nie możemy go osiągnąć i choć równocześnie potęgujemy codziennie swoimi czynami bałagan, który nas otacza. O tym właśnie opowiada nasz Dekalog”.
W Autobiografii opowiada o kulisach powstawania swoich kolejnych filmów. Mamy okazję przemyśleć jeszcze raz to, z czym te obrazy nas zostawiały. Twórca „Przypadku” wyznaje: „Dla mnie wyznacznikiem pewnego pułapu, jakości czy klasy sztuki jest moment, w którym czytając, oglądając czy słuchając czegoś, mam dojmujące i jaskrawe uczucie, że ktoś sformułował coś, co przeżyłem albo o czym pomyślałem. Sformułował dokładnie tak samo, tylko za pomocą lepszego zdania, piękniejszego układu plastycznego albo lepszej kompozycji dźwięków, niż ja sobie kiedykolwiek mogłem wyobrazić”.
Ta książka jest podobna do jego filmów. Ascetyczna, z wieloma przemilczeniami, bez zbędnych przymiotników. Widzimy wyraźnie, że Kieślowski nie znosi oceniać. Za to zadaje sporo pytań: „Czy to jest grzech, że ten człowiek podpisał tę listę agentów, jeżeli nie zrobił nic złego? A ludzie, którzy nie podpisali, a donosili? Nie byli współpracownikami, nie brali żadnych pieniędzy, ale wydawali kolegów? Co jest gorsze? Jaka jest miara tego grzechu?”
Komunizm go nigdy nie fascynował, ale jest w stanie zrozumieć to, że na chwilę - w latach 40., 50. - uwiódł on wielu intelektualistów: „To nie była fascynacja złem. To fascynacja dobrem. Ludzie nie wiedzieli jeszcze, że to się musi obrócić w zło”.
Dowiadujemy się, że do Paryża tylko przyjeżdża. Wraca zawsze do Polski. I że pisze listy do swojej córki Marty, bo to zostanie, może kiedyś w czymś jej pomoże. On wciąż żałuje, że o tysiącu spraw ze swoimi rodzicami nie porozmawiał. „Dobrze, jeżeli ojciec jest jakimś autorytetem, kimś, komu można wierzyć. To zasadnicza sprawa. Być może w ogóle jednym z ważniejszych powodów, dla których postępujemy w życiu tak, a nie inaczej, jest to, żeby nasze dzieci nam wierzyły”.
W Autobiografii opowiada o niestarzejącej się „La Stradzie”, swoim sentymencie do Łodzi, do kina Tarkowskiego i o tym czymś, czego nie ma na ekranie, a razem z muzyką zaczyna istnieć. Sporo miejsca poświęca swojej przygodzie z dokumentem. Tłumaczy też, dlaczego za każdym razem, gdy jest w Nowym Jorku, ma wrażenie, że to miasto się zawali.
Potrafi mówić o tym, co mu się we własnych filmach nie podoba, które uważa za nieudane. Broni też tych, których jego zdaniem krytyka nie doceniła.„To nie jest film dla elity, chyba że elitą nazwiemy ludzi wrażliwych” - mówi o „Podwójnym życiu Weroniki”. Obraz „Bez końca” lubi mimo jego wad. „Został źle przyjęty przez komunistyczne władze, przez opozycję i przez Kościół. Ale widzowie film pokochali”. Bo tak zapamiętali stan wojenny. W sprawie żadnego innego nie dostał tylu wzruszających listów i telefonów. „W filmie nie było czołgów, manifestacji, strzelaniny. Niczego takiego. To był raczej film o stanie naszych umysłów i o stanie naszych nadziei niż o tym, że było zimno i ktoś do nas strzelał”.
Kieślowskiemu bardzo łatwo przychodzi zamykanie sedna swoich filmów w jednym zdaniu.O „Spokoju” mówi, że to obraz stworzony dla Jerzego Stuhra; historia „człowieka, który chce bardzo mało i nawet tego nie może dostać”. O „Weronice”: „historia o przeczuciach”. A o „Trzech kolorach”, że nakręcił je, by sprawdzić jak słowa: wolność, równość, braterstwo funkcjonują w sferze intymnej, a nie filozoficznej, politycznej czy społecznej.
„Jego filmy zdobywały laury najbardziej prestiżowych festiwali, przyciągając jednocześnie do kin szeroką – w dużej części młodą – publiczność. Czemu więc mamy dziś wrażenie, że przeszedł obok nas nierozpoznany? »Robię filmy, bo chcę porozmawiać. Rozmowa polega na tym, że znajdujesz u kogoś innego to, czego nie masz w sobie« – mówił Kieślowski (…). Dlaczego nie znalazł w nas partnerów gotowych do rozmowy? To prawda, że publiczność była mu wierna, był dla niej ważny – tysiące Polaków chodziło do kina na Weronikę i Trzy kolory, miliony obejrzały w telewizji Dekalog, to prawda, że paru wiernych krytyków próbowało szukać klucza do jego twórczości. Ale nie oszukujmy się – Kieślowski nie został przez polską kulturę przyswojony (co znaczy również: przyjęty jak swój), co zresztą nie musiało oznaczać bezkrytycznej aprobaty, a tylko bezinteresowny spór, czyli – jak sam tego chciał – rozmowę. Czego nie dostrzegliśmy w jego filmach, czemu nie pozwoliliśmy zaistnieć?” – pytał po śmierci reżysera Piotr Mucharski w
„Tygodniku Powszechnym”. Wciąż się zastanawiam, czemu nie pozwoliliśmy zaistnieć. I wracam do „Przypadku”, „Dekalogu” czy „Gadających głów”, żeby zrozumieć.