Facebook i Google jak serwisy pirackie?
Niestety, zapomina przy tym, że jednym z podstawowych praw jest także "prawo do swobodnego uczestniczenia w życiu kulturalnym społeczeństwa, do korzystania ze sztuki, do uczestniczenia w postępie nauki i korzystania z jego dobrodziejstw" (Powszechna Deklaracja Praw Człowieka, artykuł 27.1). I wcale mu się nie dziwię. Z perspektywy przedstawiciela klasy średniej, publicysty najbardziej prestiżowej gazety w Polsce, piszącego swoją książkę na drogim sprzęcie firmy Apple, łatwo przegapić, jak wielu ludzi jest z obiegu kultury po prostu wykluczonych i jak wielu uczestniczy w niej właśnie dzięki piractwu lub inicjatywom "otwartystów".
Orliński tymczasem, broniąc interesów artystów, wydawców (którzy, "płacąc zaliczki, biorą na siebie ryzyko niepowodzenia") i swoich, stawia na równi Facebooka czy Google z pirackim serwisem The Pirate Bay, dzięki któremu można ściągać filmy, książki, muzykę i oprogramowanie. Tylko dlatego, że ściganemu szwedzkiemu serwisowi zdarza się zarabiać pieniądze na emisji reklam. I całkowicie ignoruje fakt, że w swoim porównaniu zestawia monopolistycznego giganta, który w samym tylko 2012 roku zarobił ponad 31 miliardów dolarów z drogą w utrzymaniu, skromną inicjatywą przynoszącą marne 5,2 miliona dolarów w 2010 roku (dane za Orlińskim).