Wśród fanów twórczości Brandona Sandersona są tacy, którzy z największą niecierpliwością wyczekują kontynuacji „Archiwum Burzowego Światła”, i tacy, co uważają, że w pierwszym rzędzie zasługują na dokończenie opowieści ze świata „Z Mgły Zrodzonych”, i tacy, którym najpilniej do dalszego ciągu „Elantris” lub „Rozjemcy”. Sanderson zrobił im kolejną niespodziankę: postanowił dostarczyć drobnej satysfakcji każdej z tych grup, nie spełniając przy tym żadnego z powyższych oczekiwań!
Zamiast tego zaserwował czytelnikom wycieczkę po wszechświecie cosmere (tak właśnie, ma, w którym rozgrywają się fabuły jego utworów; podczas tej podróży trafimy w znane i nieznane zakątki owego fantastycznego uniwersum, spotykając bohaterów, z którymi wcześniej mieliśmy do czynienia (a, bywało, zdążyliśmy ich już nawet opłakać), i zupełnie nowe postacie, poznając zupełnie nieoczekiwane sekwencje zdarzeń lub spoglądając na te, które mamy w pamięci, z nieco innej perspektywy. Gwoli ścisłości należy wspomnieć, że dwie spośród tych opowieści – „Cienie dla Ciszy w Lasach Piekła” i „Dusza cesarza” – były już w polskim przekładzie publikowane w antologiach, a ta druga także jako samodzielna minipowieść; „Biały Piasek” zaś – rozwinięcie zamieszczonego tu opowiadania – ukaże się niebawem w formie pełnowymiarowego komiksu. A także, że – o czym uprzedza sam autor w przedmowie i w adnotacjach na stronach tytułowych – skutkiem szczególnego usytuowania czasoprzestrzennego niektórych historii jest ujawnienie paru
szczegółów, których woleliby nie poznawać czytelnicy, mający jeszcze przed sobą lekturę tego czy owego dzieła.
Zbiór „Bezkres magii” składa się z dziewięciu utworów, pogrupowanych zgodnie z miejscem akcji; w dwóch pierwszych przypadkach („Dusza cesarza” i „Nadzieja Elantris”) jest nim układ Sel, w trzech następnych – Scadrial, dalej kolejno układy: Taldain, Trenu, Drominad i Rosharu, w których rozgrywa się akcja pojedynczych opowieści. Poszczególne „przystanki” tej nieco oszałamiającej podróży poprzedzają krótkie wprowadzenia w naturę i mechanikę magii danego świata, w których autor oddaje głos Khriss – postaci „tworzącej dodatki Ars Arcanum na końcu każdej powieści”, a osobiście pojawiającej się w „Tajnej historii” – zaś po każdym tekście sam dopowiada parę słów o jego genezie.
Ponieważ nikt nie nakłada na recenzenta obowiązku, by relacjonował swoje wrażenia zgodnie z układem poszczególnych utworów w zbiorze, ani też nie narzuca tego ich natura (gdyby na przykład wszystkie dotyczyły ułożonych chronologicznie wydarzeń z tego samego skrawka czasoprzestrzeni/ z życia tych samych postaci– sprawa przedstawiałaby się nieco inaczej), pozwolę sobie ten brak przymusu wykorzystać, zaczynając omówienie od tych, które czytało mi się najtrudniej.
Ostatnia w zbiorze „Tancerka krawędzi” – na tyle długa, że, podobnie jak „Dusza cesarza” i „Tajna historia”, mogłaby być samodzielną minipowieścią – do dostarczenia czytelnikowi pełnej satysfakcji wymaga niejakiej orientacji w realiach świata przedstawionego, a tę trudno posiadać, nie przeczytawszy wpierw dwóch opublikowanych już tomów „Archiwum Burzowego Światła”. Stojąc w obliczu dylematu, czy czytać i oceniać bez tej niezbędnej podbudowy, czy zwlekać z lekturą i tym samym z oddaniem recenzji do momentu jej nabycia (czyli pochłonięcia dwóch niemal tysiącstronicowych foliałów, co nawet szybko czytającej osobie zajęłoby ładnych parę tygodni), wybrałam tę drugą ewentualność. I, niestety, kilkakrotnie przyłapywałam się na tym, że nie bardzo wiem, o czym/o kim w danym momencie mowa (skąd się biorą i jak działają spreny? co potrafi Mocowiązca, a co Burzowy Skrytobójca?), choć z pewnością wie to narrator. Autorowi nie sposób czynić z tego zarzut, bo przecież uprzedził; do stylu, kreatywności, umiejętności
zaskakiwania w żaden sposób nie można się przyczepić. Jedynym lekarstwem na powstały deficyt doznań pozostaje… cóż, przeczytanie „Drogi Królów” i „Słów Światłości”, a potem powtórzenie opowieści o losach Zwinki.
Podobne odczucia może mieć ktoś, kto przeczyta „Nadzieję Elantris” przed zapoznaniem się z „Elantris”. Przede mną akurat nie kryła ona żadnych tajemnic, lecz wydała mi się fabularnie nieco zbyt wątła, by funkcjonować jako samodzielny tekst; znacznie lepiej wyglądałaby, włączone do głównej powieści jako wątek poboczny. Takie same odczucia miałam w stosunku do „Jedenastego metalu”: to zaledwie krótka scenka, którą widziałabym raczej jako retrospekcję wplecioną w fabułę „Z mgły zrodzonego”. Trzeba jednak uznać rację autora, który zaprojektował to niewielkie opowiadanie jako załącznik do gry fabularnej, rozgrywającej się w świecie magii metali - „coś, co pokazałoby nastrój, szybko objaśniło system magii i nadawało się na krótkie wprowadzenie”.
Dalej już będzie praktycznie bez zastrzeżeń.
Najdłuższa w zbiorze, bo aż stupięćdziesięciostronicowa, „Tajna historia” jest pełnowymiarową, barwną opowieścią, której pod żadnym pozorem nie należy czytać przed zakończeniem pierwszej trylogii „Z Mgły Zrodzonych” (nie dlatego nawet, że się nie będzie wiedziało, skąd się ten czy ów detal wziął, ale dlatego, że będzie się wiedziało o wiele za dużo o losach niektórych postaci. Chyba, że komuś taka świadomość zupełnie nie przeszkadza). Jeśli tamtą mamy już za sobą, można się bez przeszkód delektować niesamowitą przygodą Kelsiera i jego cokolwiek odjechanymi dialogami z istotą nadprzyrodzoną, którą beztrosko ochrzcił imieniem Fuzz (szkoda, że nie zostało przetłumaczone, bo po polsku brzmiałoby jak imię przytulnego zwierzaka: „Puszek”, czy też „Kosmatek”). Co nie znaczy, że lektura pozostawi po sobie wyłącznie rozbawienie. Tego możemy oczekiwać po trzecim opowiadaniu ze Scadrialu, którego akcja toczy się gdzieś niedaleko przed drugą trylogią. „Allomanta Jak i czeluście Eltanii” to rozkoszna parodia przygodowych
historii w odcinkach, publikowanych w popularnej prasie lub w tanich wydawnictwach broszurowych pod koniec XIX i w początkach XX wieku. Poszukiwacz przygód imieniem Jak to scadrialański Allan Quatermain i Old Shatterhand w jednym, a przy tym mega-mitoman, co dyskretnie odkrywa w przypisach do kolejnych jego opowiastek terrisański sługa imieniem Handerwym. Jeśli jesteśmy zdania, że fantasy prócz wyboru wszelakich niesamowitości i dramatycznych walk o przyszłość świata, a przynajmniej o czyjeś życie, może zawierać także porcję humoru – nie doznamy przy tym tekście zawodu.
W ponurej atmosferze zagrożenia zatoniemy za to bez reszty, czytając „Cienie dla Ciszy w Lasach Piekła” (w spisie treści słowo „cisza” napisano małą literą, ale to błąd – „Cisza” to przecież imię bohaterki) z akcją osadzoną na nieznanej nam dotąd planecie Tren, gdzie grasuje przerażająca siła, zwana ogólnikowo Złem, a miejsca, w których ludziom udało się przetrwać… cóż, powiedzmy, że też nie są siedliskami dobra. Mimo, że są tacy, którzy starają się walczyć z występkiem i nieprawością za pomocą niekoniecznie uczciwych metod. Czy okoliczności to usprawiedliwiają? Zapytajcie bohaterkę!
Odrobinę mniej mroczny klimat panuje na usianej wyspami pierwszej planecie układu Drominad, gdzie żyje tytułowy bohater opowiadania „Szósty ze Zmierzchu” (w skrócie: Zmierzch), co wcale nie znaczy, że na jej mieszkańców, a tym bardziej na odwiedzających, czyha mniej niebezpieczeństw. Zmierzch pragnie uchronić wyspiarską enklawę przed inwazją postępu, nawet za cenę życia w ciągłej obawie przed drapieżnikami i trującymi roślinami, lecz przybysze zza morza wciąż się pojawiają, zaintrygowani zwłaszcza sekretem ptaków z wyspy Patji, Aviarów, obdarzonych wyjątkowymi mocami, jakich nie posiadają takie same ptaki wychowane na kontynencie. A, jak się okaże, za tym zainteresowaniem stoi jeszcze ktoś inny…
Na uroki komiksu jestem od dzieciństwa całkowicie ślepa, na szczęście jednak fragment „Białego Piasku” zamieszczony tu został w postaci podwójnej – zarówno graficznej, jak i klasycznej, spisanej na papierze. Dzięki temu mogłam docenić świetną opowieść o chłopcu niedocenianym przez ojca, który mimo mizernego talentu magicznego nalega na poddanie się ciężkiej próbie kwalifikacyjnej, mając świadomość, że może to być ostatnia decyzja w jego życiu. Czytelnik, do którego przemawia sztuka wizualna, zazna tej przyjemności podwójnie!
I na koniec absolutnie kapitalny tekst – „Dusza cesarza” – w którym Sanderson perfekcyjnie wykorzystuje wszystkie swoje pisarskie atuty: kreatywność w zakresie funkcjonowania magii, umiejętność przetwarzania ziemskich inspiracji na obrazy światów spójnych i barwnych, a przy tym dostatecznie egzotycznych, oraz konstruowania postaci nie tylko ciekawych, ale też budzących ogromną sympatię czytelnika (Shai to kolejna silna, niezależna kobieta, godna stanąć obok Vin, Marasi, Steris czy Siri i aż się prosząca o kontynuację jej losów).
Całość to istna literacka uczta, może nie tej rangi, co spotkania z wielkimi klasykami, niemniej jednak nieodparcie kusząca rozmaitymi frykasami i pozostawiająca przemiłe uczucie zaspokojenia głodu; jak tu odmówić wzięcia w niej udziału, jeśli się już kiedyś posmakowało fantasy, a zwłaszcza twórczości Sandersona?