Katolicki dom dziecka był piekłem na ziemi. Zbrodnie nie zostały rozliczone
Sierociniec Świętego Józefa funkcjonował przez 140 lat i był domem dla tysięcy dzieci z amerykańskiego stanu Vermont. Zdaniem Christine Kenneally lepszym określeniem niż "dom" jest "piekło". To ona przeprowadziła wieloletnie śledztwo, rozmawiała z "przetrwańcami" i doszła do przerażających wniosków.
- Jestem całkowicie przekonany, że dzieci były molestowane w sierocińcu. Absolutnie nikt tego nie kwestionuje. Każda ofiara przemocy ze strony duchownych Kościoła jest czymś okropnym i nie mogę wystarczająco przeprosić - mówił w 2020 r. Christopher Coyne, ówczesny biskup diecezjalny Burlington.
Duchowny zwrócił uwagę, że śledztwo nie wykazało popełnienia żadnego morderstwa i nie spodziewał się żadnych pozwów, gdyż większość spraw mogła się przedawnić, a domniemani oprawcy dawno nie żyją. Nie negował jednak wielu wstrząsających relacji byłych mieszkańców sierocińca, które opisała Christine Kenneally.
Dzięki uprzejmości wyd. Filia publikujemy fragment książki "Piekło sierocińca. Historia tajemniczych śmierci, zmowy milczenia i poszukiwania sprawiedliwości", która ukaże się 25 kwietnia.
Akt I
Był mroźny styczniowy dzień roku 2016, gdy otworzyłam od dawna zamknięte drzwi i po raz pierwszy weszłam za próg miejsca będącego niegdyś Sierocińcem Świętego Józefa. Piękna i przerażająca zarazem bryła budynku nurzała się w ciemności i chłodzie, gdy spacerowałam po jej wnętrzu, a długie korytarze zwielokrotniały odgłos moich kroków na zniszczonych drewnianych podłogach.
Znajdująca się w piwnicy stołówka, niegdyś wesoło żółta, w chłodnym zimowym świetle prezentowała niepokojący odcień zieleni. Gdzieniegdzie odpadała farba. Próbowałam sobie wyobrazić wszystkie dzieci siedzące tu przy stolikach, jedzące swój posiłek z opuszczonymi głowami w obawie, co się stanie, jeśli je zemdli.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
NAJJJKA: "Ludzie zakładali się o moje dziewictwo"
Weszłam do góry, przeszłam przez drzwi z witrażem prowadzące do spowiednicy, minęłam wypolerowane drewniane konfesjonały, nagie mury ze spleśniałym tynkiem. Ciemny korytarz ciągnął się przez całą długość budynku, podobnie jak na pozostałych trzech kondygnacjach. Podłogi, zadeptane kolejnymi pokoleniami dzieci, wciąż miały przytłumiony połysk. Po jednej stronie otwierała się przestrzeń pełna regałów o półkach pokrytych warstwą kurzu. Wciąż widać było dobrze zaznaczone numery dzieci: 53, 19, 34…
Po latach rozmów z dawnymi mieszkańcami i lektury ich słów czułam się tak, jakbym już znała każdy kąt tego miejsca. Tu, w spowiednicy, klęczący po jednej stronie drewnianej kraty chłopczyk powiedział księdzu, że inny ksiądz go dotykał. Reakcją spowiednika były wściekłość i zaprzeczenie.
Teraz wiedziałam, że został oskarżony o znęcanie się. Tu, na ławkę w bocznym pomieszczeniu, wciągano z korytarza dzieci i zmuszano do zostawania rodzicami chrzestnymi podczas pospiesznych obrzędów chrzcin porzuconych noworodków.
Tu, na tym piętrze, pewną dziewczynkę, słaniającą się z wyczerpania, zmuszono pośrodku nocy do biegania w tę i z powrotem po korytarzu. Tu znajdowała się lodowata łazienka, w której zakonnica tak złapała inną dziewczynkę za gorset ortopedyczny, że ta obijała się o ściany. Tu, przy drzwiach windy, jeszcze inna dziewczynka w panice ściskała zamykające się drzwi, a dwie zakonnice wpychały ją w ciasną przestrzeń.
Tutaj wreszcie, na ostatnim piętrze, znajdowały się nędzne, strome schody pokryte grubą warstwą kurzu, a u ich szczytu – strych. Każdy centymetr budynku poniżej miał jasno wyznaczony cel. Jednak ten szeroki, osobliwy strych pokryty siatką promieni i plam ciemności zdawał się niemal lasem, zdziczałą puszczą.
Gdy nerwowo spacerowałam po strychu, wydało mi się, że być może Siostry Opatrzności też się go obawiały. Nawet gdy karały tu dzieci, zazwyczaj udawały się na górę parami. Może poza siostrą James Mary, którą gniew, nienawiść i pragnienie kontroli jakby napędzały. Tutaj, pośród rzeźb i starych skrzyń, przywiązała do krzesła nieszczęśliwą nastolatkę, Sally Dale, po czym powiedziała jej, że to krzesło elektryczne i że ją zabije.
Stanęłam na strychu i rozejrzałam się wokół. Próbowałam sobie wyobrazić Sally, zobaczyć oczyma duszy, jak siedzi na krześle. Chciałam jej powiedzieć, że wiem, co się z nią stało. Nikt o niej nie zapomniał. Jej słowo nadal żyło.
Lecz tu pozostało jedynie echo i kurz.
Jesienią 1994 roku Sally Dale z Middletown w stanie Connecticut otrzymała pocztą zaproszenie. W Hampton Inn w miejscowości Colchester w stanie Vermont miało się odbyć dwudniowe spotkanie dla "przetrwańców" Sierocińca Świętego Józefa. Użycie tego słowa uderzyło Sally.
Przez wiele lat nie miała kontaktu z nikim z sierocińca. Starała się jak najmniej myśleć o tym miejscu. Była jednak ciekawa widoku dawnych twarzy. Chciała też ustalić, kto został przy życiu.
Kierował jej mąż, Bob. Bob opiekował się Sally, odkąd wzięli ślub, a jej dzieci – córkę i syna – z pierwszego małżeństwa traktował jak własne. Teraz, gdy już podrosły, nie drżała tak jak wcześniej, ilekroć je zostawiała. Razem z Bobem mieszkali na parterze domu dla trzech rodzin. Jej syn, Rob, wraz z żoną zajmowali piętro. Sally zawsze czekała, gdy Rob wracał z nocnej zmiany w więzieniu. Zostawiała uchylone drzwi i zapalone światło, a do łóżka szła dopiero wtedy, gdy słyszała głos Roba wołającego: "Dobranoc, mamo!".
W sobotę, 18 września, pierwszego dnia spotkania Sally zdążyła zrobić kilka kroków w sali konferencyjnej hotelu, gdy usłyszała męski głos:
– Hej, diablico!
Był to Roger Barber, który jako chłopiec z dwiema siostrami mieszkał w Sierocińcu Świętego Józefa. Diablica, tak ją tam nazywano. Od dawna o tym nie myślała.
– Sal, doskonale wyglądasz jak na to, co przeszłaś – powiedziała jedna z sióstr Barbera.
– Byłaś naszą własną Shirley Temple – zapewniła druga.
Przypomniała też, jak Sally jako dziecko często śpiewała "God Bless America" albo "On the Good Ship Lollipop".
Sally też pamiętała część tych rzeczy. Czasem przypominała sobie również te złe, na przykład momenty, gdy siostry ją biły. To jednak było dawno temu. Rozpoznała tylko kilka osób spośród pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu zgromadzonych. Spotkała Debbie Hazen, Katelin Hoffman, a także Coralyn Gidry i Sally Miller, ale wiele kobiet, które widziała, mieszkało w sierocińcu już po tym, jak go opuściła. Niektóre z nich rozpoznawały się nie po nazwiskach, lecz po numerach, których zakonnice używały do ich identyfikacji: Trzydzieści dwa! Czternaście!
Część oficjalna pierwszego dnia rozpoczęła się od wystąpienia Philipa White’a, wysokiego mężczyzny o przyjaznej aparycji, który wyjaśnił, iż jest prawnikiem. Przedstawił Josepha Barquina, mieszkańca sierocińca z początku lat 50. XX wieku, oraz kilka innych osób, które oferowały pomoc. Jedna z nich, mężczyzna, mówił o Biblii i zwracaniu się do Boga w trudnych czasach. Dwoje terapeutów zaofiarowało swoje wsparcie każdemu, kto potrzebuje rozmowy. Do dyspozycji pozostawali też lokalni dziennikarze.
Sally nadal pamiętała kilku chłopców, którymi opiekowała się w żłobku sierocińca w czasach, gdy tam mieszkała. Jeżeli jednak nawet był wśród nich Barquin, nie pamiętała go. Mężczyzna wstał i zaczął opowiadać o zakonnicy, która wsadziła go do szafy i robiła mu straszne rzeczy. Nadal miał blizny.
Następny odezwał się Roger Barber. On powiedział, że jedna z zakonnic kazała grupie starszaków go zgwałcić. W miarę upływu czasu swoje historie opowiadało coraz więcej dawnych mieszkańców i coraz więcej z nich odczuwało zdenerwowanie. Kilka osób wybuchło w sali albo na hotelowych korytarzach.
Pewien wychudły, zmarnowany życiem mężczyzna zwrócił się do innego na oczach wszystkich zgromadzonych. Wyjaśnił, że przyjechał, ponieważ w sierocińcu znęcał się nad tym drugim. Przez całe życie odczuwał wyrzuty sumienia i chciał za to przeprosić.
Potem jakaś kobieta opowiadała, jak zakonnice wytarły jej twarz jej własnymi wymiocinami. Sally przypomniała sobie, że jej przytrafiła się taka sama historia. Niemal słyszała głos siostry po tym, jak zwymiotowała jedzenie: "Nie będziesz taka uparta! Będziesz tu siedzieć i to jeść".
Inna kobieta wspomniała, jak obserwowała zakonnicę trzymającą niemowlę za kostki i bijącą jego główką o stół, aż przestało płakać. Słuchając tych strasznych historii, Sally czuła, jak coś w niej pęka. Potrząsając głową, zaczęła powtarzać:
– Nie, nie, nie, nie, to nieprawda.
Było jednak inaczej. Czar prysł, a ją zalały ogromną falą wspomnienia z czasów sierocińca.
Chociaż spotkanie trwało dwa dni, Sally z ledwością wytrzymała jeden. Jeszcze tego samego popołudnia wyszła z hotelu, a głowa jej pękała. Bob odwiózł ją do domu. Następnego ranka miała biegunkę i z trudem wypowiadała słowa. Całą noc spędziła, leżąc wyprostowana jak struna, przypominając sobie rzeczy, o których nie myślała od dekad, i powtarzając:
– Nie, nie, nie, nie.
Kiedy Bob zapytał, dlaczego to mówi, odpowiedziała tylko:
– Nie.
(...)
Powyższy fragment pochodzi z książki Christine Kenneally "Piekło sierocińca. Historia tajemniczych śmierci, zmowy milczenia i poszukiwania sprawiedliwości", która ukaże się nakładem wyd. Filia 25 kwietnia.
W 52. odcinku podcastu "Clickbait" rozwiązujemy "Problem trzech ciał" Netfliksa, zachwycamy się "Szogunem" na Disney+ i wspominamy najlepsze seriale 2023 roku nagrodzone na gali Top Seriale 2024. Znajdź nas na Spotify, Apple Podcasts, YouTube, w Audiotece czy Open FM. Możesz też posłuchać poniżej: