Proza emigracyjna z założenia już tchnie pewną nadzieją. Na odważnych bohaterów, niecodziennie sytuacje, kulturowe zderzenia i obce scenerie. Temat to więc wdzięczny i nielicznym tylko dostępny, bowiem – aby o emigracji pisać – trzeba emigrację przeżyć. Świetna była chociażby książka * My zdies’ emigranty* Manueli Gretkowskiej , która z właściwym sobie urokiem oddawała losy młodego pokolenia Polaków, dla których ojczysta ziemia niekoniecznie była krainą mlekiem i miodem płynącą. Jej doświadczenia paryskie tchnęły bogactwem odczytań i inspirowały nie tylko specyfiką fabuły, ale i błyskotliwością opisu. Teraz kawałek emigracyjnego świata oferuje nam Gałczyńska – szczęśliwa matka dwóch synów i równie szczęśliwa żona jednego męża, która decyduje się zaryzykować całym swoim dotychczasowym życiem, aby odnaleźć dla siebie i swojej rodziny raj jednak lepszy od tego,
jaki zgotowała jej Polska. I niby źle jej tutaj nie było, a jednak porzuciła wszystko i wyjechała.
Gałczyńska rzuciła chociażby dobrą pracę w redakcji o ekonomicznym profilu, rzuciła wysokie obcasy, na jakich przemierzała wcześniej świat. Rzuciła wszystko, co znane i oswojone, żeby mniej mieć, a bardziej być. Ile bowiem pociechy z matki mieli synowie, którzy widywali ją późnymi wieczorami? Ile ona sama mogła przebywać w domu, skoro wiecznie miała tysiąc spraw na głowie? Ile czasu mieć w końcu może zabiegana dziennikarka dla siebie i swojej rodziny? Odpowiedzi nie były pełne pozytywów. Dlatego też Gałczyńska – pełna wiary, nadziei i samozaparcia – wyruszyła do Danii, żeby tam poszukać nowego domu i odrobiny wytchnienia, jakich nie mogła znaleźć w redakcyjnym życiu i zabieganej Warszawie. I w końcu znalazła. A co znalazła, to opisała.
Duńska odyseja ma więc w sobie trochę z reportażu, trochę z autobiografii, trochę też z pamiętnika (zwłaszcza sposób opisu, niezbyt może wyszukany, jak na prozę domową przystało). Jest tu trochę smutku i trochę radości, są wielkie sukcesy i wielkie upadki. Przede wszystkim jednak są wielkie zmagania. Z nową kulturą, obcą topografią, niezrozumiałą mową i niemożliwością porozumienia. Gałczyńska stawia na nowej ziemi maleńkie kroczki i aż dziw bierze, że tak rzadko się na niej potyka. Chociaż ma trzydzieści lat i sporo dziennikarskiego doświadczenia, decyduje się wziąć pierwszą lepszą pracę, jaka się jej nawinie. Nie przesypia nocy, błądząc samotnie po obcych sobie ulicach i roznosząc gazety, dla których przecież w ojczystym kraju sama mogłaby pisać. Kiedy decyduje się przekwalifikować, wybór pada na autobus. Rozbija kilka lusterek, zagaduje pasażerów, pociesza zagubione dzieci, które zapomniały wysiąść na szkolnym przystanku. Smutno jej i pusto, ale z zaciśniętymi zębami walczy o swoje, jak może. I to nic,
że wygodne biurowce Warszawy zamieniła na duńskie ulice, nieznane i niezliczone. Grunt, że dają więcej przestrzeni, w sensie nie tylko dosłownym.* A i męża i dzieci udaje się autorce ściągnąć w końcu do siebie.* Co nie oznacza, że raj jest kompletny.
W Duńskiej odysei aż roi się od sytuacji emigrantom właściwych. Od nauki języka, urzędniczych zmagań, prób zdobycia mieszkania i zaoszczędzenia jak największych pieniędzy aż po proces aklimatyzacji, który – zwłaszcza z punktu widzenia najmłodszych – nie zawsze bywa przyjemny. Gałczyńska opisuje więc swoje macierzyńskie rozterki, od początkowej tęsknoty za synami zaczynając, a na duńskich problemach z nimi związanych kończąc.Mocno przeżywa rozłąkę, jeszcze mocniej chorobę młodszego synka i kłopoty z rówieśnikami synka starszego. Pociechę znajduje w trzech przynajmniej źródłach – w internetowych przyjaciołach z różnych forów, którzy przychodzą jej na ratunek w chwilach samotności, w fotografii, której to dziedzinie oddaje się z coraz większym powodzeniem oraz w buddyzmie, który nieoczekiwanie przynosi upragniony spokój. I ani na chwilę nie spuszcza nogi z gazu.
Literacko majstersztyk to nie jest. Język prosty, przewidywalny, codzienny jak sytuacje, które opisuje. Ta mowa, niemal kolokwialna, właściwa prozie pamiętnikarskiej sprzyja płynności wywodu. A i nudna nie jest, zwłaszcza, kiedy użycza głosu Diabłu – alter ego pisarki, znacznie trzeźwiej od niej myślącemu, złośliwemu, ze skłonnościami do ironizowania i kąśliwego humoru. Rozmowy bohaterki z jej wewnętrznym głosem zaliczyć chyba wypada do tych celniejszych momentów. I chociaż początkowo drażnią może one i trochę, ale umotywowane są od pierwszej już strony. Z kim bowiem rozmawiać ma samotna kobieta, która porzuciła wszystko i w pojedynkę podbija nieznany sobie ląd? Co ma zrobić ze wszystkimi obawami, przemyśleniami, wątpliwościami? Z kim się nimi podzielić, czyich rad wysłuchać? Diabeł przychodzi z pomocą. Kwituje sytuacje w sposób najbardziej oczywisty, wypowiadając przy tym słowa, jakich kochająca żona i matka na głos by pewnie nie powiedziała. Tym lepiej więc, że Diabeł jest. A i książka im wspólnie
wyszła udana.