Trwa ładowanie...
recenzja
02-03-2011 16:35

Jaka polska medycyna, takie jej opisywanie?…

Jaka polska medycyna, takie jej opisywanie?…Źródło: Inne
d2ot4bj
d2ot4bj

Dwie najlepsze na świecie powieści, przedstawiające blaski i cienie zawodu lekarza - * Cytadela* Cronina i Ciała i dusze van der Meerscha - powstały w pierwszej połowie ubiegłego wieku w Wielkiej Brytanii i we Francji. Kilka kolejnych zasługujących na uwagę - * Doktorzy* Segala , * Rok interny* Cooka , * Lekarze* Gordona - w ciągu kolejnych plus minus 40 lat w USA. W Polsce - prócz jeszcze starszych niż dwie pierwsze
Ludzi bezdomnych” Żeromskiego (w których wątek medyczny jest jednym z kilku, ale nie jedynym) i może Szpitala Czerwonego Krzyża Choromańskiego właściwie nie było do tej pory odpowiadającej im pozycji. Można więc powiedzieć, że debiut Danuty Mikołajewskiej wypełnia pewną lukę, zadowalając tym samym czytelników, którym nie wystarcza obraz lekarza kreowany przez żądne sensacji - a nie zawsze prawdy - media.

Za pośrednictwem Reanimacji zyskujemy wgląd w panoramę środowisk pracy polskiego lekarza na przestrzeni ostatnich 30 lat. Przychodnia i pogotowie, prowincjonalny szpitalik i renomowana klinika… Wszechobecne ubóstwo ostatnich lat PRL-u i możliwości „chwytania wiatru w żagle” w nowych realiach… No i sami lekarze. Idealiści, altruiści, mędrcy, dobrzy rzemieślnicy, ale także - a tutaj przede wszystkim - ignoranci, oportuniści, chciwcy, lenie, karierowicze, zarozumialcy, intryganci. Ludzie tacy jak wszyscy - tak samo niedoskonali, tak samo podatni na choroby, lęki, zmęczenie i stres, a przy tym świadomi (przynajmniej w teorii), że każda ich niedyspozycja, zły humor, rozluźnienie uwagi może kosztować ludzkie życie. Zaganiani, umęczeni, pędzący z pracy do pracy - jedni po to, by w ogóle jakoś związać koniec z końcem, inni, by utrzymać odpowiedni standard, cokolwiek by to miało znaczyć. Wiele jest w tej książce prawdy o zawodzie lekarza i o tym, jak się go wykonywało i wykonuje w specyficznych polskich
warunkach. I prawda ta nie przedstawia się zbyt optymistycznie. W zasadzie można wywnioskować, że trudno u nas napotkać medyka, który dobrze wykonywałby swoją pracę, nie płacąc za to ekstremalną frustracją i/lub nie każąc innym słono płacić za ratowanie zdrowia. W rzeczywistości mam wrażenie, że nie jest aż tak tragicznie (ja przynajmniej znam lekarzy, którzy ani nie zrobili majątku na leczeniu chorych, ani nie doznali żadnego uszczerbku na zdrowiu fizycznym i psychicznym, jak również pacjentów, którzy są zadowoleni z otrzymanych, jak to się dziś powiada, „świadczeń zdrowotnych”). Choć każda z opisanych sytuacji zdarzyć się może, a niektóre zdarzyły się naprawdę, i to niejeden raz, to kumulacja ich w ciągu niecałych 20 lat pracy jednej osoby jest jednak dość mało prawdopodobna; podobnie, choć można sobie wyobrazić szpital, w którym panuje atmosfera jak w tym w Miasteczku - realna szansa jego istnienia jest mniej więcej taka, jak szpitala, w którym wszyscy od rana do nocy są uśmiechnięci, życzliwi i pełni
energii. No, ale zadaniem literatury jest między innymi zwracanie uwagi na to, co w naszym życiu odbiega od stanu prawidłowego - choćby po to, by czytelnika zmusić do zastanowienia, dlaczego tak się sprawy mają i czy można temu jakoś zaradzić. Ta uwaga odnosi się nie tylko do refleksji na temat kondycji polskiej służby zdrowia ale i do przedstawionych na drugim planie, choć wcale nie pobieżnie, kwestii psychologicznych. A najważniejsza z nich ma wymiar nieco prowokacyjny: czy kobieta może zaspokoić swoje ambicje zawodowe bez uszczerbku dla integralności i dobrostanu psychicznego rodziny? Rzecz widziana z perspektywy Adama, męża bohaterki, wydaje się dość jednoznaczna, ale spójrzmy na nią też z innej strony: jaka byłaby gwarancja, że gdyby Ewa spisała na straty swoje marzenia, jej małżeństwo nie przeżyłoby kryzysu, a Marcin wyrósłby na zdrowego, porządnego obywatela? Tu chyba nie ma stuprocentowo trafnych odpowiedzi -ale znowu jest materiał do przemyśleń.

I gdyby tylko tego wymagać, Reanimacja byłaby ze wszech miar godną polecenia.

Ale sama umiejętność dostrzegania problemu i sformułowania przesłania nie wystarczy, by tworzyć dobrą literaturę. Potrzebny jest i warsztat, a jeżeli ten szwankuje - pomoc dobrego redaktora, który odradzi autorowi ryzykowne chwyty, poskreśla chybione koncepty, a przede wszystkim poprawi błędy. Tu zabrakło i jednego, i drugiego. Żeby nie przeładować recenzji cytatami, ograniczę się do wypunktowania najważniejszych ułomności tekstu (w dużej mierze pokrywających się z tymi, które znajduję w licznych utworach współczesnych polskich autorów, wydawanych zwłaszcza - choć nie tylko - przez małe wydawnictwa), przytaczając pojedyncze przykłady. Oto one:

  1. nadmiar zwrotów pisanych dużymi literami (na samej tylko stronie 275 mamy Samorząd, Korporację, Partię, Unię Kontynentalną, Monopolistę, Prezydium i Ojca Lekarzy);
  1. nadużywanie wykrzykników;
  1. szatkowanie niektórych zdań złożonych na części, w dodatku rozpisane w słupki niczym poemat (tu przykłady ze str.282-283, ilustrujące punkty 2 i 3:
d2ot4bj

„Kiedy chciała, umiała być czarująca.

Zaznaczam, gdy chciała!

I nudzić się z nią było nie sposób. (…).

Mój męski komfort wyłączności był permanentnie naruszany, gdy znikał w pełnym łóżek, kozetek, wersalek gmachu.

Na dzień i noc.

No i się dochrapała!”

  1. nienaturalny język dialogów: „Z całego ciałka tylko podudzia i przedramiona uniknęły waru, jak haczyki zaczepiając się o brzeg wypełnionego wrzątkiem kotła”[110] (to fragment rozmowy personelu przy łóżku chorego dziecka!);
  1. posługiwanie się w narracji wątpliwej jakości metaforyką - „imperium o krajowym zasięgu, którego gubernią dowodził, utrzymywało rzesze skrybów, poborców podatkowych i odalisek, bo wszystkich tych lowelasów (???- przyp.rec) razem wziętych było dwakroć więcej, niż (…)”[16], „obiektem stały się przedziwne konstrukcje człowiecze, w szerokim świecie nieznane. Nieunikniony owoc azjatyckiej deprawacji”[343] - i jeszcze gorszej jakości dowcipem: „zespół ChBB, skrót od Chronicznego Braku Bolca, przewlekłej i trudno uleczalnej formy Ostrego Zespołu Niegręplowanego Kotka (???-przyp.rec), nerwicy kobiet młodych i powabnych (…)”[26];
  1. potwornie irytująca maniera kończenia zdania czasownikiem/ imiesłowem odczasownikowym: „(…) zniechęcenia ukryć nawet nie próbuje. Słucha i patrzy, raczej obserwuje i czeka, niźli przed orkiestrę wybiegnie, pierwszy głosu z zasady nie zabierając”[15];
  1. oczywiste błędy stylistyczne/ gramatyczne/ językowe: „Przekraczając próg laboratorium, nad głową Ewy łopotał sztandar walki o prawa diabetyków”[60], „zapoznawszy sklepową z mięsnego”[119].
d2ot4bj

Do tego dochodzi jeszcze zupełny brak konsekwencji w narracji. Nie dość, że jej czas potrafi się przełączać z przeszłego na teraźniejszy i odwrotnie w obrębie jednego akapitu, ba, nawet jednego zdania („Jacusia, słodkiego kawalera w wózku, przywiozła nam do domu uczynna córka sąsiadów i wtedy Ewa swój wieczorny taniec zaczyna”[91]), to zmienia się w zupełnie nieprzewidywalny sposób i jej rodzaj. Początkowo sprawa wydaje się jasna: historię Ewy opowiada Adam, jej mąż. Jednak ni stąd, ni zowąd zastępuje go - czasem na cały rozdział, czasem na parę akapitów, a czasem na parę zdań - narrator zewnętrzny, zaglądający w myśli i uczucia a to Ewy, a to pozostałych postaci. Nie mam nic przeciwko narracji prowadzonej przez dwie, a nawet przez kilka osób, ale taka konstrukcja powieści wymaga umiejętności planowania, kto i w jaki sposób o czym opowie, oraz choćby minimalnej indywidualizacji sposobu wypowiedzi. Bez tego tworzy się chaos.

I niestety wrażenie chaosu dominuje. Szkoda. Bo z tego materiału można było zrobić o wiele, wiele więcej (i nie mam na myśli objętości tekstu)…

d2ot4bj
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d2ot4bj