Ona Marta. Spędza wraz z córką cztery miesiące w Wielkiej Brytanii. On Joseph – Anglik. Zakochują się w sobie, romansują, odkrywają, że są sobie przeznaczeni. To się rzadko zdarza. Po prostu spotykasz kogoś i absolutnie wiesz, że na niego właśnie czekałeś. Ale ona musi wracać. Przyjeżdża po nią mąż i zabiera ją z powrotem do Polski. Piszą do siebie listy, pisali już je zresztą wcześniej, będąc razem. Wymieniają się przemyśleniami, wspomnieniami, jednoczą w tęsknocie. I nagle on postanawia przyjechać. Sprzedaje samochód, odkłada trochę pieniędzy i wreszcie pojawia się witany przez nią na dworcu w Warszawie. Ale tu zaczyna się problem. On już jakby nieco mniej jej, ona nie za bardzo wie, czy będzie potrafiła dla niego zostawić swego męża i dotychczasowe życie. Tu zaczyna się problem i przy okazji powieść. Opowieść o człowieku, który, jak czytamy w zaczerpniętym ze Słowackiego jednym z mott Zatopionej zimy: „Wybrał zamiast domu, gniazdo na skałach orła”. Znaczy: zamienił Londyn na zimowy Kraków.
Zatopiona zima Jamesa Hopkina to książka, o której szybko się zapomni, ale z którą z kilku powodów należy podyskutować. Po pierwsze dlatego, że wpisuje się wyraźnie w nurt dyskusji na temat Europy i europejskości, a po trosze też na temat roli kobiety. Po drugie dlatego, że autor powiedział coś o nas Polakach i chce (mamy tłumaczenie książki wydanej najpierw po angielsku), byśmy zobaczyli, co o nas powiedział. Po trzecie wreszcie, dlatego że jest książką, a z książkami się dyskutuje.
Hopkin opowiada więc o kobiecie, która nie mogąc wyrwać się z roli, w którą weszła (Polka, matka, żona), ucieka w zastępczy świat Europejek, kobiet, o których pisze książkę. Przed sobą, przed historią swoją, swojego kraju, przed Josephem, ucieka w: Edytę Stein, Lyę de Putti, Fanny Kapłan. Każda z tych kobiet dokonała pewnego rodzaju „przekroczenia”, każda zdecydowała się na jakiś odważny krok, na który nie do końca może odważyć się Polka opisująca ich losy. Temu, który na radykalny krok się odważył (przyjazd do Polski) każe zaś Hopkin wałęsać się po polskich miastach w roli zesłanego niezdecydowaniem Marty kochanka. I im dłużej zwiedza on obcy dotąd kraj, tym bardziej zostaje przezeń pochłonięty. A im bardziej staje się Polakiem, tym mniej jest Anglikiem, a przez to bardziej po prostu Europejczykiem. Wolność i zniewolenie dochodzą w nim do głosu niemal naprzemiennie. Na przemian też, podążając za konstrukcją powieści, śledzimy narrację opisującą dalsze jego polskie losy oraz czytamy listy pisane do niego
przez Martę (jeszcze w Anglii, w czasie trwania akcji oraz późniejsze).
Bohaterowie (on malarz, artysta, ona badaczka literatury) rzucają złotymi myślami, prześcigają się w miłosnych wyznaniach, literackich przykładach, filozoficznych wywodach na temat życia. Tyle tylko że wszystkie one po jakichś stu stronach (powieść ma ponad trzysta) przestają mieć większe znaczenie i po prostu zaczynają męczyć, jak cała ta historia. (Nie wiem, ją czy jego w tych momentach bardziej nie lubiłem?). Momentami powieść się dłuży, ciągnie. Drażni pewnym nadmuchaniem, patosem, egzaltacją. Czeka się na jakiś zwrot akcji, który rozładuje napięcie. Ale Joseph nie zaprasza swoich kolegów i nie biegają nago po Krakowie. Pewnie też dlatego, że w czasach, które opisuje Hopkin, nie było to jeszcze tak modne. Joseph tracący miłość Marty stacza się bardziej filozoficznie i literacko, a jego zwiedzanie polskich barów przeplata się z listami ukochanej dotyczącymi cyganerii. Hopkin opisuje realia Polski tuż przed przystąpieniem do Unii Europejskiej, przed otwarciem granic. Joseph przyjechał do naszego kraju,
a nasi krajanie za chwilę zaczną, co już zapowiadają, masowo wyjeżdżać do Anglii czy Irlandii. Na razie jeszcze wielu nosi flyersy i pływa na polskich odrapanych krytych basenach. Tradycja, kultura, architektura, obyczajowość – w sumie dobrze to wszystko Joseph (i Hopkin) poobserwował. W tle pojawia się historia Polski, w której głównym negatywnym odnośnikiem staje się komunizm i wspomnienia Marty.
I jeszcze jedna próba wykładni. Joseph, jak sam o sobie mówi, jest Europejczykiem, stawiającym osobowość nad narodowość. Włada kilkoma językami, uczy się właśnie polskiego. Pyta, czy pojęcie naród jeszcze istnieje, a „jego akt urodzenia powoli traci ważność”. Ma być chyba czymś na kształt ponadnarodowego medium, łączącego Polskę z Europą, udowadniającego jedność kontynentu. W miarę przedłużania swojego pobytu coraz bardziej wtapia się jednak w rzeczywistość typowo polską, jego chęć zjednoczenia się ze światem, z którego pochodzi jego ukochana, prowadzi zaś jakby na przekór jego zamierzeniom do oddalenia się od niej samej. Bardzo to ambiwalentne. Mamy do czynienia ze swoistym paradoksem. Marta pokochała Josepha jako Anglika, jako kogoś z zewnątrz, on ją jako Polkę. Gdy zaś próbują się do siebie (kulturowo) zbliżyć (ona pisząc swą książkę o Europejkach – kobietach undergroundu, on poznając polskie miasta, kulturę, ludzi) tak naprawdę znacząco się od siebie oddalają, zrywając właściwie więzi. To pewnego
rodzaju metafora, którą z pewnością odnieść należy do problemu wymiany kulturowej. Joseph coraz bardziej stając się Polakiem, tak naprawdę przestaje nim być, ponieważ Polacy przestają być tacy, jaki on się staje. Niby przesiąka polskością, „zatapia się” w niej, ale owa świadomość, że nie jest stąd, pozostaje. Na tle tego, co mu się przydarza, zobaczyć mamy zaś wartość Polski, która odchodzi, odejdzie po wejściu do Unii. Taka ma być chyba także rola samego Hopkinsa. Joseph, który przyjechał stamtąd (z Zachodu) zauważa bowiem pierwszy (a wraz z nim autor powieści): „Jak szybko miasto (w tym przypadku konkretnie Kraków – przyp. G.K) zaczyna cierpieć.”
To jedna z tych książek, o której wiemy, że można by w niej jeszcze poszperać, którą można by jeszcze o kilka spraw zapytać, ale po przeczytaniu której nie do końca chce się nam to robić. Hopkin ze swoją książką (zresztą także, jak mi wiadomo ze swoją działalnością pozapisarską) staje się swego rodzaju propagatorem, promotorem Polski. Czy mu tego zabraniam? Nie. Stawiam jedynie pytania. Pierwsze o potrzebę tego typu przedsięwzięć, drugie o owego przedsięwzięcia jakość. Ja po przeczytaniu jego powieści (zmęczony postaciami i fabułą), wciąż nie wiem, czy mam się cieszyć z powodu wtapiania się w Europę („zatopienia się w nią”) czy tęsknić do polskiej „zimy”. Życzę więcej wytrwałości i przenikliwości.