Imperialne złudzenia Polski
- Jeśli Polska chce przewodzić Europie Środkowej i Wschodniej, to stanie się tak nie dlatego, że zadekretuje to jakiś polski polityk albo napisze o tym książkę. Zostaniemy liderem, gdy będziemy traktować sąsiadów po partnersku – pisze Andrzej Brzeziecki, redaktor naczelny "Nowej Europy Wschodniej”, autor książek, między innymi: "Tadeusz Mazowiecki. Biografia naszego premiera", "Łukaszenka. Niedoszły car Rosji", "Lekcje historii PRL w rozmowach".
- Jeśli Polska chce przewodzić Europie Środkowej i Wschodniej, to stanie się tak nie dlatego, że zadekretuje to jakiś polski polityk albo napisze o tym książkę. Zostaniemy liderem, gdy będziemy traktować sąsiadów po partnersku – pisze Andrzej Brzeziecki , redaktor naczelny "Nowej Europy Wschodniej”, autor książek, między innymi: "Tadeusz Mazowiecki. Biografia naszego premiera", "Łukaszenka. Niedoszły car Rosji", "Lekcje historii PRL w rozmowach".
Pewien polski dyplomata, pełniąc misję w jednym z krajów bałtyckich, raczył odwiedzających go gości z Polski słowami: "No, przynajmniej tu możecie czuć się jak przedstawiciele mocarstwa". Wyrażał tym samym tęsknotę Polaków za mocarstwowym statusem ich państwa. Tak się składa, że czuć się spadkobiercami imperium Polacy mogą jedynie w Europie Wschodniej, gdzie polska kultura kiedyś dominowała, wyznaczała trendy i stanowiła o wyższym poziomie cywilizacyjnym. Była, innymi słowy, atrakcyjniejsza. Europa Wschodnia to jedyny region świata, w którym polski paszport, zwłaszcza że teraz też unijny, robi jeszcze wrażenie, a jego właściciel uchodzi za przybysza z lepszego świata. Przez długi czas wydawało się, że Polacy pożegnali się z rojeniami o mocarstwowym statusie i że braci Ukraińców, Litwinów i Białorusinów uważamy za równych sobie i nie patrzymy na nich z góry. Poetycko wyrażał to bard Piwnicy pod Baranami, Leszek Wójtowicz, gdy śpiewał: "Nie pragnę wcale byś była wielka/Zbrojna po zęby od morza do morza/ I nie
chcę także by cię uważano/Za perłę świata i wybrankę Boga".
W polskiej debacie – polityce, publicystyce i literaturze – poruszone zostały jednak ostatnio struny, które świadczą o tym, że jest inaczej. Budząca się nostalgia za Kresami, traktowanie Wschodu jako czegoś gorszego, by samemu poczuć się lepiej, idee tworzenia pod polskim przewodnictwem Międzymorza, zwanego dziś Trójmorzem, świadczą o tym, że jednak chcielibyśmy czuć się tak, jak czują się w wielu częściach świata Anglicy, którzy nieśli kiedyś w świat "brzemię białego człowieka". Literacko opisał to Ziemowit Szczerek, publicystycznie niedawno w "Nowej Europie Wschodniej" Adam Balcer, a naukowo, choć skupił się głównie na Rosji, prof. Przemysław Czapliński. Za sprawą Clare Cavanagh, Marii Janion czy Aleksandra Fiuta literatura na ten temat, choć świeża, jest już dość bogata.
W oczach duma i honor
To prawda, że polska kultura kiedyś dominowała w Europie Wschodniej, przynależność do niej nobilitowała i decydowała o statusie społecznym. To w Rzeczypospolitej istniały uniwersytety, drukowano książki, zaś ci, których uważano za obywateli, cieszyli się prawami. Ówczesny konkurent Rzeczypospolitej – Moskwa – tego wszystkiego nie oferował. Rosjanie do dziś zdają sobie z tego sprawę.
W na poły historycznych, na poły propagandowych filmach rosyjskich, takich jak "1612" czy ekranizacja Gogolowskiego "Tarasa Bulby", Polacy prezentowani są jako wyniośli, cyniczni, wyrachowani, ale też bardziej wysublimowani – mieszkają w pałacach i jedzą, na przykład, widelcami. Są inni niż prości i szczerzy wschodniosłowiańscy chłopi w łapciach i lnianych rubaszkach albo nieokrzesani i hardzi Kozacy. Innymi słowy: polskie pany.
Nawet gdy Polacy stracili swoje państwo, pewien respekt dla nich pozostał. "Gordyje Polaki" ("dumni Polacy") – tak mówiono na zesłańców. Poczucie odrębności pozostało: gdy kilka lat temu wydawnictwo Znak promowało książkę Joanny Herbich "Dziewczyny z Syberii", ukuło hasło:
"Polka? Od razu widać po charakterze!". Polacy mają bowiem w oczach dumę, honor i przywiązanie wolności, a nie pokorę wschodnioeuropejskiego raba. Co Polak, to rycerz – mówi stare powiedzenie. Tak ciągle jesteśmy kształtowani przez polską szkołę. Mimo chłopskiego pochodzenia większości z nas nakłada nam się szlacheckie kontusze. Nawet edukacja w PRL niewiele tu zmieniła. Czytając Henryka Sienkiewicza, wczuwamy się w Wołodyjowskiego albo Kmicica, nigdy w któregoś z Kiemliczów, przerabiając Mickiewicza, wszyscy jesteśmy filomatami i filaretami, a więc kwiatem szlachecko-inteligenckiej polskiej młodzieży w Wilnie, ucząc się o Słowackim, uczymy się o polskim liceum krzemienieckim na Wołyniu, czytając "Wesele" Wyspiańskiego, raczej też widzimy się po stronie pana młodego, podobnie jest, gdy kibicujemy Cezaremu Baryce, potomkowi szlacheckiej rodziny.
Na zdjęciu: Marsz Pamięci w Warszawie, 11.07.2016
(img|734959|center)
Jeśli coś można zarzucić "Wołyniowi" Wojciecha Smarzowskiego, to nie epatowanie przemocą, ale ukazanie Kresów jako pewnej sielanki w pierwszej weselnej scenie filmu. Owszem, to wiejskie wesele, ale różnica między Polakami a Ukraińcami jest znacząca. Polacy stoją, by tak rzec, cywilizacyjnie jednak wyżej – nawet jeśli Maciej Skiba de facto kupuje sobie żonę, a potem ją, ciężarną, po pijaku bije. Idący zaś na spotkanie z UPA oficer AK, wzorowany na Zygmuncie Rumlu, jest schludny, w ciągle zadbanym mundurze, i honorowy, zaś nieogolony upowiec ubrany jest byle jak i okazuje się barbarzyńsko podstępny. Nie neguję prawdziwości relacji o okolicznościach śmierci Rumla, który naprawdę też był niebywałym człowiekiem, chodzi jednak o siłę oddziaływania tej sceny jako symbolu. Tak kształtowani przez edukację i kulturę musimy patrzeć z góry na "chłopskie" narody Ukraińców i Białorusinów. A na Rosjan możemy patrzeć tylko jak na barbarzyńców taplających się w bezkresnym błocie.
Taki wniosek wysuwa w "Poruszonej mapie" prof. Czapliński, czytając m.in polskich reporterów i zarzucając im tendencyjność. Oczywiście można zapytać, w jakim stopniu prof. Czapliński poznał wszystkie te miejsca, w których byli reporterzy, rozmawiał ze wszystkim tymi ludźmi i czy zobaczył tam jakąś zupełnie inną rzeczywistość, niemniej prawdą jest, że w dużej mierze "orientalne" postrzeganie Wschodu przez Polaków służy leczeniu własnych kompleksów. Lepiej wyśmiewać "ruskich" barbarzyńców niż skonfrontować się z zachowaniami własnych rodaków. Zwłaszcza gdy Lidl ogłosi kolejną promocję.
Państwo bez stosów
Dzieje I i II Rzeczypospolitej można prezentować na dwa sposoby. Mianowicie, I Rzeczpospolita była fenomenem na skalę nowożytnej Europy – kraj bez stosów, będący schronieniem dla wielu grup narodowych i religijnych prześladowanych w innych krajach. Był to przede wszystkim ciekawy eksperyment ustrojowy, który co prawda się nie powiódł, ale który na tle absolutystycznych i bezwzględnych rządów w innych krajach jawił się jako całkiem demokratyczny. Ale można też inaczej: królowie byli słabi, polscy i spolszczeni możnowładcy gnębili poddanych, niczym kolonizatorzy niewolników, wadliwy ustrój sprzyjał anarchii, a narzucona unia brzeska doprowadziła do rozłamu prawosławia – wszystko to sprawiało, że z każdym rokiem państwo to słabło i wreszcie upadło. Podobnie II Rzeczpospolita.
W porównaniu z III Rzeszą i Związkiem Radzieckim była to demokracja, państwo prawa oraz oaza dla Żydów i Ukraińców, którzy w ZSRR masowo umierali z głodu. Ale gdy powiemy o Brześciu i Berezie Kartuskiej, numerus clausus i niszczeniu cerkwi, obraz staje się mniej kolorowy. Można się oburzać na Żydów witających 17 września 1939 r. Armię Czerwoną, można się oburzać na Ukraińców, którzy w kampanii wrześniowej wystąpili przeciw Polsce – ale takie postawy miały jakieś swoje przyczyny. Można też podawać wcale liczne przykłady reprezentantów mniejszości narodowych, którzy do końca pozostali wierni II Rzeczypospolitej. Sęk w tym, że o ile w XVI w. i jeszcze długo później mieliśmy do zaoferowania narodom Europy Wschodniej coś atrakcyjnego, o tyle potem ta atrakcyjność malała. Cóż bowiem mogliśmy dać Ukraińcom, którzy od XIX wieku chcieli już własnego państwa?
Nic na to nie poradzimy, że upadek II Rzeczypospolitej przyniósł Białorusinom i Ukraińcom zjednoczenie ich ziem, a Litwinom, koniec końców, Wilno. Największy problem polega jednak na tym, że Polacy do dziś nie zdołali rozstrzygnąć, czy historia I i II Rzeczypospolitej to dzieje tylko katolickiego narodu polskiego czy też kilku narodów. Czy zawsze prawomocne jest mówienie o "polskiej kulturze", czy też była ta kultura zjawiskiem bardziej różnorodnym? Ta kwestia ma doniosłe znaczenie dla naszych dzisiejszych relacji z Ukraińcami, Litwinami i Białorusinami, bo oni też piszą historię tych samych ziem. Oczywiście relacje Anglików ze Szkotami, Walijczykami i Irlandczykami były bardzo skomplikowane i, do niedawna, często naznaczone przemocą i walką. Nie idealizuję ich, a jednak Londyn stworzył poczucie wspólnoty – co nie udało się Warszawie – która wytrzymała do dziś i być może przetrzyma Brexit. Wypowiedzi niektórych polityków na temat Ukraińców pokazują, że Polska nie jest krajem otwartym dla potomków mieszkańców
I i II Rzeczypospolitej. Ciekawe przy tym, że ci sami ludzie, którzy bronią dobrego imienia Polski i oburzają się, gdy oskarża się Polaków o nietolerancję, bo przecież byliśmy państwem bez stosów i oazą dla prześladowanych, dziś takiej oazy w Polsce sobie nie życzą.
(img|734960|center)
Piewcy wielkości Polski dla Polaków stają tu naprzeciw nierozwiązywalnego paradoksu: wielkość Polski była uwarunkowana jej różnorodnością, a oni chcą Polski wielkiej, ale zarazem nie godzą się dziś na obecność elementów (innych narodów, innych religii), które tę wielkość kiedyś współtworzyły. Uchodźcy? Innowiercy? Owszem, ale w książkach o historii XVI-wiecznej Rzeczypospolitej. Z konieczności cnota Wielka Brytania stopniowo rozstawała się ze swoim imperium, w którym kiedyś nie zachodziło słońce. Nie będąc w stanie go utrzymać, z oporami, bo z oporami, ale godziła się na stopniowe uzyskiwanie niepodległości przez kolonie. Polska inaczej: jej utratę Kresów, czyli naszych kolonii, narzucono. Jako dowód wielkości Jerzego Giedroycia przytacza się często fakt, że potrafił przekonać Polaków do rezygnacji z Wilna oraz Lwowa i ułożenia sobie poprawnych stosunków z narodami zamieszkującymi obszar ULB (Ukraina, Litwa, Białoruś). Ale tak naprawdę geniusz Giedroycia polegał na czymś innym. Przecież nikt Polaków nie
pytał o zdanie, gdy przesuwano wschodnią granicę ich państwa. To, jakie stanowisko zajmowała paryska "Kultura", nie miało znaczenia. Utrata Wilna i Lwowa była nieunikniona. Giedroyciowi jednak udało się przekuć konieczność w cnotę. Dzięki niemu Polacy przekonali innych, że wyrzekliśmy się tych ziem z własnej woli. To nam bardzo pomogło w budowaniu międzynarodowej pozycji w ostatnim ćwierćwieczu. Zawsze mogliśmy występować jako orędownicy niezależności państw Europy Wschodniej. Ale nasza pańskość w nas jakoś przetrwała.
Ciekawie to ujął Witold Jurasz w rozmowie z Michałem Sutowskim z "Krytyki Politycznej": "ze strategią giedroyciowską, co do zasady słuszną, jest pewien problem. Otóż jej autorem jest tyleż wybitny człowiek, co i 'polski pan'. Problem polega na tym, że wykonawcy jego pomysłu uznali, że czas, byśmy byli 'dobrym panem'. A problem nie w tym, żeby być dobrym czy złym, tylko żeby przestać być panem". Jeśli przeanalizować wyprawy polskich polityków na Wschód, to widać w nich elementy wypraw polskich panów na dawne włości Rzeczypospolitej. Tak na Białoruś, by uczyć demokracji nieokrzesanego Łukaszenkę, jeździł Radosław Sikorski, tak też na Litwę ostentacyjnie nie jeździł tenże Sikorski i nie jeżdżą obecni sternicy nawy państwowej.
Szanować własne państwo
W ostatnim filmie o Jamesie Bondzie – filmie, który leczy traumy Brytyjczyków i pozwala Wielkiej Brytanii czuć się jeszcze ciągle imperium – M, aresztując złoczyńcę, mówi: "Aresztuję cię w imieniu rządu Jej Królewskiej Mości". Te słowa, mimo wszystkich upokorzeń, jakich Albion doznał w XX wieku, ciągle coś znaczą. Bo Wielka Brytania jest ciągle państwem, które się szanuje. A w analogicznym filmie co mógłby powiedzieć szef polskich służb? Aresztuję cię w imieniu... Rzeczypospolitej, ale której? Trzeciej nie akceptują obecne władze, a prezydent się za nią nawet wstydzi, Czwarta jakoś nie wyszła, Piątej na razie nie ma. Nie chodzi tylko o cyferki, ale o to, że nikt nie będzie szanował Rzeczypospolitej, jeśli sami jej nie będziemy szanować i traktować poważnie. Kto weźmie na serio słowa funkcjonariusza polskich służb, jeśli wie, że po najbliższej zmianie władzy funkcjonariusz ten, jeśli miał pecha zaczynać pracę przy niewłaściwym ministrze, stanie się zwierzyną łowną we własnym kraju, a jego nazwisko może się
znaleźć w jakimś upublicznionym raporcie? Piszę o służbach, bo ich kondycja oddaje kondycję każdego państwa i jeśli funkcjonariusze służb mają przekonać kogoś do zdrady własnej ojczyzny, to musi za nimi stać cały majestat tego państwa, powaga i gwarancja bezpieczeństwa, wyrażana m.in. w pewnej ciągłości. Brytyjczycy szanują ciągłość państwa i nie wyrzucają na śmietnik całych fragmentów swej historii, nawet jeśli wymaga to łączenia wartości przeciwstawnych – symbolizuje to pomnik króla Karola I, który stoi niedaleko pomnika Olivera Cromwella. Fakt, pomnik króla początkowo usunięto, ale w końcu przywrócono na miejsce.
Na zdjęciu: królowa Elżbieta II i książę Filip
(img|711089|center)
Warunkiem utrzymania pozytywnej więzi dawnej metropolii z dawnymi koloniami (a więc też, nie oszukujmy się i nie udawajmy świętoszków, wpływów politycznych) jest otwartość centrum na przybyszów. Taki jest Londyn – tam mieszkańcy dawnych kolonii szukają swej szansy. Jasne, że wielu z nich wykonuje proste prace, ale wszelkie ścieżki kariery są dla nich otwarte. Przysługują im liczne prawa, a londyńskie City ich do siebie zaprasza. Syn pakistańskich imigrantów, muzułmanin, mógł nawet zostać merem Londynu. Tymczasem, jak mówił niedawno w „Gazecie Wyborczej" prof. Czapliński: „na terenie Polski żyje i pracuje około 800 tys. Ukraińców – którzy są klasycznymi gastarbeiterami postkolonialnego świata. Są pogardzani, więc nie ma mowy o sojuszu z pracownikami polskimi. Nie mają praw, więc godzą się na niskie płace. Polska dyplomacja rozgłasza na ich temat kłamstwa, mówiąc, że są uchodźcami, więc Polacy mogą mieć błędne zdanie na temat ich statusu". Czy prof. Czapliński ma rację, przekonamy się, gdy Ukraińcy zyskają
możliwość swobodnego wjazdu do Unii Europejskiej i być może pracy na Zachodzie. Jeśli czmychną do Niemiec, Polska okaże się jedynie dla nich przystankiem na drodze do szczęścia, a nie dawnym kolonialnym centrum. To oni wykorzystają Polskę, a nie Polska ich.
Nie ma naszych The Rolling Stonesów
Anglia, dominująca w Wielkiej Brytanii, ma kilka przymiotów, którymi Polska pochwalić się nie może. Ma królową, która wciąż spaja pewną tradycją część dawnych kolonii, ale przede wszystkim ma cywilizację, język i kulturę, które nie dość, że są atrakcyjne dla dawnych prowincji, to jeszcze są atrakcyjne dla całego świata. Nawet Brexit tego nie zmieni. Zostawmy globalne aspiracje, choć i takie romantyczni Polacy miewali, zostańmy skromnie przy dawnych prowincjach. Polska od XIX w. nie oferuje już ani Białorusinom, ani Ukraińcom, ani tym bardziej Litwinom żadnych szans na cywilizacyjny awans – nie mylmy tego z szansą na zarobek tysiąca euro (średnia krajowa) brutto miesięcznie. Nasza kultura nie jest dla nich atrakcyjna. Przez chwilę mogło się tak wydawać w czasach ZSRR i PRL – polskie filmy, polskie czasopisma ("Szpilki" i "Przekrój"), polska muzyka – wszystko to było bardzo popularne. Wielu obywateli Kraju Rad uczyło się polskiego, by móc z tych dóbr korzystać. Szybko się okazało, że był to jednak tylko ersatz
zachodniej kultury. Gdy bowiem uzyskano dostęp do niej, o polskiej zapomniano. Siłę przyciągania zachowała jednak także kultura rosyjska i popkultura.
Nie ma dziś w Polsce twórców, którzy masowo oddziałują na wschodnią publiczność, tak jak twórcy rosyjscy. Polska, która niby to chciałaby oddziaływać kulturalnie na Wschód, wiele w tej sprawie nie robi. Na niewielkim obszarze między Wiedniem, Budapesztem, Pragą i Bratysławą, zamieszkanym przez jakieś 30 milionów ludzi, mamy aż cztery Instytuty Polskie, na olbrzymim obszarze poradzieckim zamieszkanym przez grubo ponad 200 milionów ludzi, działa raptem pięć takich instytutów – które z założenia promują kulturę elitarną. A były i są to przecież także ziemie zamieszkane przez Polaków, więc choćby z tego względu powinny być traktowane priorytetowo. Dziś więc atrakcyjność Polski nie polega na tym, że sami kreujemy jakieś trendy, ale na tym, że przyłączyliśmy się do Zachodu i oferujemy mieszkańcom Europy Wschodniej jego łatwiej osiągalną wersję. Nie świecimy własnym światłem. Trzeba się z tym pogodzić. Ale nawet będąc tylko częścią, i to peryferyjną, większej całości, możemy być dla Europy Wschodniej punktem
odniesienia. Wielka i katolicka? Jeśli Polska chce przewodzić Europie Środkowej i Wschodniej, to stanie się tak nie dlatego, że tak zadekretuje jakiś polski polityk albo napisze o tym książkę. Zostaniemy liderem, gdy będziemy traktować sąsiadów po partnersku. Nie zostaniemy – gdy będziemy próbować montować jakiś układ w kontrze do zachodniej Europy.
(img|733667|center)
Prezydent Andrzej Duda zaczął swą obecność na arenie międzynarodowej od wizyty w Estonii. Było to ciekawe wyjście, ucieczka do przodu – by nie pojechać do Berlina, Paryża czy Kijowa – ale mogło wyniknąć z tego coś naprawdę ciekawego. Po dwóch latach trzeba spytać o ciąg dalszy. Nic bowiem nie wskazuje na to, by ta wizyta miała swoją kontynuację w jakimś szerzej realizowanym planie. Jeśli zaś prawdą jest, że prezydent Duda niedawno nie chciał się spotkać z wiceprezydentem USA, bo ten proponował doproszenie prezydentów krajów bałtyckich, świadczyłoby to, że świadomie rezygnujemy z roli lidera. Jeśli zaś, jak doniosły media, przekonywano Amerykanów, że Polska jest zbyt ważna, by spotykać się wraz z Bałtami, i liczono, że to nie wycieknie, to chyba polska dyplomacja ma problem z profesjonalizmem. Ostatnim aktem Polski imperialnej była akcja "Wisła", której rocznicę niedawno obchodziliśmy przy obojętności władz. Nic to, że dokonali tego komuniści. Przesuwanie całych podległych sobie narodów to domena imperiów.
Dziś Polacy do mniejszości zamieszkujących nasz kraj mają stosunek ambiwalentny. Mówiąc o "gastarbeiterach postkolonialnego" świata, prof. Czapliński nie wspomniał o studentach z Ukrainy, którzy w naszym kraju się uczą i pracują. Ich przyszłe biografie mogą być probierzem tego, w jakim stopniu Polska, wraz ze swoją kulturą, jest atrakcyjna, otwarta i może przyciągać inne narody. Studenci oraz pracownicy z Ukrainy i Ukraińcy żyjący w Polsce od pokoleń to dwie różne grupy, ale z czasem będą się one mieszać. Jeśli więc Ukraińcy, którzy przyjechali tu niedawno, widzą postawę Warszawy wobec ubiegłorocznych zajść w Przemyślu czy obchodów rocznicy akcji "Wisła", to mogą nie dostrzec w Polsce nowej ojczyzny i nie zechcą oddać jej swych talentów. Zrobią, co swoje, zarobią pieniądze, odbiorą dyplomy i wrócą do siebie albo pojadą dalej w świat, a Polska pozostanie "katolickim państwem narodu polskiego". Chyba że właśnie o to chodzi?
Andrzej Brzeziecki