Czytelnicy, którzy na początku lat 70 byli za pan brat z kulturą studencką, mogą pamiętać Jacka Kleyffa jeszcze z występów Salonu Niezależnych, nieco młodsi – na przykład ze słynnego Przeglądu Piosenki Prawdziwej (Gdańsk ’81), pokolenie postsolidarnościowe zna go raczej jako muzyka nurtu etno („Orkiestra Na Zdrowie”); tak czy inaczej, nie ulega wątpliwości, że jest to postać obecna w kulturze polskiej od dobrych czterech dekad i choćby z tego względu warto wysłuchać, co ma do powiedzenia. A że do małomównych nie należy, jego odpowiedzi udzielane na pytania Kazimierza Malinowskiego i sporej gromady innych, niewymienionych z nazwisk, dziennikarzy – które to pytania artysta, jak sam powiada na wstępie, czasem cytuje dosłownie, czasem przekształca i łączy z podobnymi – zawierają dużo więcej, niżby się można po samych pytaniach spodziewać.
Nie da się podsumować w jednym zdaniu, o czym w tej książce mowa.Właściwie można by powiedzieć: „o wszystkim po trochu”. Bo i o wydarzeniach politycznych z lat 50-80 ubiegłego wieku - widzianych najpierw z perspektywy dziecka (tyleż śmieszny, co przerażający epizod z sześcioletnim Jacusiem przeżywającym śmierć Stalina), potem młodzieńca i człowieka dojrzałego - i o kolejach losu niepokornego artysty, źle widzianego przez peerelowskie władze, o legendarnych opozycjonistach oraz mniej lub bardziej znanych postaciach polskiej sceny muzycznej i kabaretowej, o drzewie genealogicznym i kolejnych przystaniach życiowych autora, o podróży do Nepalu, o zbieraniu szyszek, produkcji bębnów, tłumaczeniu poezji i „wszczepianiu” (tekstu w muzykę lub odwrotnie), o religii, marihuanie, wegetarianizmie, bolszewizmie, anarchizmie… I wcale nie w sposób usystematyzowany, tylko tak, jak akurat poprowadzi strumień świadomości, uruchomiony określonym pytaniem, ale później błądzący od skojarzenia do wspomnienia, od wspomnienia
do opinii.
Można na podstawie tych gawęd stworzyć sobie portret alternatywnej peerelowskiej rzeczywistości, w której pomimo zakazów i cenzury kwitła niezależna myśl i sztuka, a ludzie, niemający do dyspozycji ani jednej dziesiątej tych dóbr materialnych, co na Zachodzie, potrafili się bawić i żyć do utraty tchu (musimy tylko pamiętać, że dotyczyło to znikomego odsetka obywateli, mieszkających w okolicach największych miast ze szczególnym uwzględnieniem Warszawy i obracających się w środowiskach inteligencji twórczej), można wyłowić mnóstwo interesujących spostrzeżeń i stwierdzeń. [Co do jednego z nich mam pewną uwagę: na stronie 191 autor powiada, że „jako ten szaman pojawia się nie żaden katolicki duchowny, tylko doktor Kornel Makuszyński , który nie mówi 'daj dziecku jeść', tylko doradza coś takiego”, po czym następuje dość skomplikowana recepta na rosół z kury. Zalecenie to w istocie pochodzi z powieści Makuszyńskiego – wygłasza je doktor Lipień w Pannie z mokrą głową do jakiegoś schorowanego i niedożywionego chłopiny. Że jednak z tego powodu należałoby uważać pisarza za męża opatrznościowego, dzięki któremu pod koniec lat 30 niepiśmienne i zabobonne wieśniaczki mogły zacząć lepiej odżywiać swe chorowite pociechy, to już chyba zbyt daleko idący wniosek].
Trzeba jednak zastrzec, że niekoniecznie jest to lektura dla wszystkich. Czytelnik stroniący od tematyki politycznej albo nieprzepadający za uprawianym przez Kleyffa nurtem sztuki może poczuć się nieco zmęczony nadmiarem treści spoza swojego kręgu zainteresowań, a żywiącemu przekonania mocno prawicowe i/lub ortodoksyjnemu katolikowi nie w smak mogą być pewne zapatrywania autora.
Stosunkowo już dziś wąska grupa odbiorców, wyznająca pogląd, że miejsce wulgaryzmów jest tylko i wyłącznie w beletrystyce portretującej określone postacie/środowiska, a w żadnym wypadku w innego rodzaju tekstach literackich i publicystycznych – do której i ja osobiście należę - może natomiast mieć Kleyffowi za złe nadużycie pewnego tyleż popularnego, co wielce ordynarnego słowa na „j” („I j.. mu z byka. Wtedy przychodzi trzech muzułmanów i j.. hinduistę” [148]; „A weźcie się i j..cie!” [178]) pospołu z innymi, nieco może mniej wulgarnymi, ale nadal nienależącymi do słownika użytkownika kulturalnej polszczyzny („odsączone z syfu” [148], „będą szczały do mleka”[185]). To psuje wrażenie – a szkoda.