Groza nieopowiedziana
Ta książka w ogóle mało przypomina inne książki - też stanowi labirynt, dosłowny i literacki szyfr, zagęszczony odnośnikami do samego siebie i do całej kultury człowieka; miejscami sprawia wręcz wrażenie monumentalnego żartu z postmodernizmu.
"Zagadki: olśniewają nas lub dręczą. Olśnienie przychodzi wraz z zagadki rozwiązaniem. Odpowiedzi dają jasne chwile zrozumienia, właściwe dzieciom, które wciąż żyją w świecie, gdzie rozwiązania są łatwo dostępne. W formie zagadki zawarta jest obietnica, że równie łatwo znaleźć rozwiązania dla reszty świata. Tak więc zagadki wpływają kojąco na umysł dziecka, który miota się pod naporem tylu nowych informacji i tylu następujących po sobie pytań.
Natomiast świat dorosłych dostarcza zagadek innego rodzaju. Nie ma na nie odpowiedzi; nazywamy je paradoksami, enigmami. A jednak sama forma zagadki daje nadzieję, niosąc w sobie echo najpierwszej lekcji: że na wszystko jest odpowiedź. Stąd udręka".
Niemal cała współczesna literatura przypomina owe zagadki dla dzieci. Ale istnieje nurt kultury popularnej, racją istnienia którego wydaje się właśnie zaburzanie porządku świata, stawianie odbiorcy w obliczu porażających absurdów, które rozbijają monolit rzeczywistości. Jest to horror.
W horrorach pozbawionych elementów fantastycznych lub z elementami SF zaburzenie świata jest od początku wyjaśnialne: wściekły pies, psychopata, zbuntowany robot, Obcy. Boimy się o tyle, o ile identyfikujemy się z bohaterami – obraz świata nie uległ pęknięciu, jesteśmy bezpieczni. Najdalej ku niewyjaśnionemu posunął się w tej konwencji Thomas Harris, odmawiając wytłumaczenia zła doktora Lectera. Chociaż w końcu ugiął się i on, poddając się amerykańskiemu fetyszowi psychoanalizy. Idea zła przychodzącego spoza człowieka jest już nazbyt niepokojąca.
W horrorach nierealistycznych, wykorzystujących elementy nadprzyrodzone (istoty, moce, przedmioty nie podlegające racjonalnemu wyjaśnieniu) teologia katolicka cieszy się największą popularnością. Te horrory mniej już przypominają zagadki dziecinne; zbliżają się do mitów i opowieści kultur pierwotnych, które nie oferowały wyjaśnień akceptowalnych dla współczesnego człowieka.
Nawet jednak w horrorze z nadprzyrodzonym w końcu przychodzi Wyjaśnienie. Twórcy traktują konsumentów kultury jak dzieci, bo w tym sensie są oni dziećmi: muszą usłyszeć odpowiedź, poznać rozwiązanie zagadki - zamknąć książkę, wyjść z kina z na powrót poukładanym i gładkim obrazem świata w głowie. Przerażająca może być tylko początkowa część utworu, ekspozycja, gdy wystawieni jesteśmy na zaburzenia jeszcze nieobjaśnialne – ale na koniec wampir jest wampir, wilkołak jest wilkołak, podlegają swoistym prawom, biorą się stąd i stąd, można je zwalczyć tak i tak. Ba, poznaliśmy rekwizytornię i reguły gry tak dobrze, że odkrycie na zwłokach śladu wampirzych kłów przyjmujemy z ulgą i wręcz śmiechem: wróciliśmy na stały grunt, już wszystko wiadomo.
Niemniej od czasu do czasu pojawiają się tu Zagadki Dla Dorosłych: Piknik pod Wiszącą Skałą (książka i film), Blair Witch Project czy dzieła Davida Lyncha. (W czystej SF tę rolę pełnią spotkania z absolutną Obcością, jak w Odysei kosmicznej 2001).
Dlaczego kinu łatwiej unikać Wyjaśnień? Bo kłopot polega na tym, że sama narracja narzuca schematy objaśniające. Film tylko pokazuje; literatura – nazywa. Jak przełamać te ograniczenia?
Mark Z. Danielewski w House of Leaves podjął próbę stworzenia "horroru dla dorosłych", tzn. zagadki tak doszczętnie rozbijającej nasz obraz świata, że żadnym wyjaśnieniem nie oddalimy dręczącego nas po zakończeniu lektury niepokoju.
Przede wszystkim autor rozbija struktury narracyjne: nie dostajemy spójnej opowieści, lecz strzępy, które próbujemy jakoś poukładać. Pod okładką opatrzoną nazwiskiem Danielewskiego kryje się zbiór rozmaitych dokumentów, nie tylko tekstowych (są tu fotografie, szkice, reprodukcje rękopisów, wiersze, kolaże etc.). Najobszerniejszy z nich to House of Leaves, opracowany i opatrzony obszernymi przypisami przez niejakiego Johny’ego Truanta. A ów House of Leaves składa się głównie z The Navidson Record autorstwa niejakiego Zampanò – szalonego starca, który, jak wyjaśnia Truant w przedmowie, zginął w szczelnie zamkniętym i obklejonym taśmami mierniczymi pokoju. Pokój wypełniony był stertami papierów zawierających zapiski, z których Truant odtworzył The Navidson Record. Na podłodze przy ciele Zampanò widniały ślady wielkich szponów.
The Navidson Record z kolei stanowi transkrypcję filmu nakręconego przez Willa Navidsona. Navidson, ceniony fotograf, chciał stworzyć filmowy pamiętnik rodziny po przeprowadzce do nowego domu; zamontował kamery w każdym pokoju. Record to montaż ujęć z tych kamer oraz ręcznych kamer wideo. A więc dokument. A może sprytnie sfabrykowana fikcja? The Navidson Record wypuścił do kin Miramax i Zampanò przytacza w przypisach mnóstwo krytycznych analiz filmu; załączono zapis wywiadów nt. filmu m. in. z Jacquesem Derridą, Stephenem Kingiem, Stanleyem Kubrickiem, Douglasem Hofstadterem.
Rzecz w tym, że – jak sprawdził Truant – taki film nie istnieje. Krytycy przywoływani w przypisach zaprzeczają, że go widzieli. A nawet jeśliby film istniał, Zampanò nie mógł go obejrzeć: był ślepy.
Na filmie widzimy, jak rodzina Navidsonów odkrywa pewnego dnia między dwoma pokojami krótki korytarzyk, którego wcześniej tam nie było. Włamał się do domu pod ich nieobecność jakiś architektoniczny wandal? Navidson mierzy skrupulatnie budynek, porównując z planami; okazuje się większy wewnątrz niż na zewnątrz. Musi być jakieś Wyjaśnienie! Przyjeżdża brat-budowlaniec, przyjeżdża znajomy inżynier. Laser ujawnia dalsze niespójności. Półki przestają pasować do ścian. Na parterze, w ścianie między oknami wychodzącymi na ogródek, pojawiają się drzwi do ciemnego holu. Nie ma tam żadnego holu – wystarczy wyjrzeć przez okno: płaska ściana, grządka. Ale po otwarciu drzwi Navidson wchodzi do korytarza, który rozwidla się na kolejne bezokienne, zimne pomieszczenia, dziesięć, sto metrów, kilometr, olbrzymie sale, gigantyczne spirale schodów – rzuca flarę, światło nie dolatuje do dna. Tajemnica zwabia następnych eksploratorów. Wyprawiają się w głąb labiryntu na dni, tygodnie. Jego ściany i podłogi wykonane są z
materiału przypominającego popiół. Datowania próbek wskazują na wiek od kilku tysięcy do kilku miliardów lat – odleglejsze fragmenty labiryntu są starsze niż Ziemia.
Jak wyjaśnić? Nie można. Partnerka Navidsona intuicyjnie to pojmuje; stąd rodzi się najczystsze przerażenie na granicy histerycznego śmiechu. „Potrzebuję spirytysty. Albo egzorcysty. Albo naprawdę dobrego agenta nieruchomości”. W przypisach – i Truantowych przypisach do przypisów – pojawiają się dziesiątki interpretacji, m. in. streszczenie całej historii labiryntów, od kreteńskiego labiryntu Minosa. W ciemnościach za drzwiami w ścianie domu Navidsona coś warczy i ryczy, szpony rozrywają zapasy pozostawiane przez podróżników w Niemożliwe. Wszystkie wzmianki o Krecie i Minotaurze starannie wykreślono z zapisków Zampanò. W książce reprodukowano także te skreślenia.
Ta książka w ogóle mało przypomina inne książki - też stanowi labirynt, dosłowny i literacki szyfr, zagęszczony odnośnikami do samego siebie i do całej kultury człowieka; miejscami sprawia wręcz wrażenie monumentalnego żartu z postmodernizmu. Każdy wyraz “dom” (house) wydrukowany został tu na niebiesko. Graficzny układ tekstu odpowiada opisywanemu obiektowi: ścieśnia się, rozszerza, opada, podnosi, wariuje na dziesiątki sposobów. Przypisy, appendixy i bibliografie (trudno poznać: prawdziwe czy fikcyjne) wypełniają ponad połowę objętości; w przypisach Truanta ukryta jest druga, równoległa fabuła: historia powolnej jego zapaści w obłęd podczas pracy nad materiałami Zampanò. Jeden z dodatków zawiera listy matki Truanta wysyłane z domu obłąkanych, esencję klinicznego szaleństwa. Książka podejmuje zresztą znacznie więcej ciekawych wątków (rozpad rodziny Navidsonów, historię dzieciństwa Truanta itd.).
Ten chaos, ten nadmiarowy szum informacyjny jest konieczny, by odebrać opowieści jednoznaczość narzucaną przez samą formę narracji. Nie można uciec w literaturze od przynajmniej sugestii Wyjaśnienia – należy zatem zasugerować tych Wyjaśnień możliwie wiele, aby czytelnik na koniec i tak stanął bezradny.
Samemu dekonstruując własne dzieło, podważając jego prawdziwość, a nawet realność, i kryjąc się za tyloma cudzysłowami (tekstu w tekście w tekście etc.; błąkający się po labiryncie Navidson czyta książkę pt. House of Leaves), Danielewski wytrąca czytelnikowi z głowy kolejne aparaty pojęciowe, jakie ten mógłby użyć dla opisania, oswojenia, zrozumienia Zagadki.
Bowiem w chwili, w której rozumiemy, czego się boimy, przestajemy się tego bać. A literatura musi się posługiwać słowami, wprowadza porządek i uspokaja samym aktem narracji.
Tymczasem prawdziwy horror to ten, którego nie sposób opowiedzieć - pozostaje powtarzać w gorącym otępieniu, jak bohater Conrada: „Groza. Groza. Groza”.