On - zwyczajny do bólu. Przeciętny pracownik korporacji, zbijającej fortunę na niekoniecznie legalnych procederach. Ale on o tym nie wie. Przynajmniej do momentu, w którym policja nie znajdzie zwłok kobiety, w której zdążył się zakochać. I nie da sobie wytłumaczyć, że samobójstwo faktycznie wchodzi w grę. Nawet, jeśli dla niej był to tylko firmowy romans, to zdążył ją poznać na tyle, żeby wiedzieć, że sama się nie zabiła. Nie mogła się zabić. Przecież umówili się na spotkanie.
Ona - zawzięta dziennikarka. Uparta, konsekwentna. Nie zawsze rozsądna, ale na pewno odważna. Opuszcza rodzinne miasto i przemierza pół świata, żeby rozwikłać zagadkę tajemniczych leków na AIDS. Tak trafia na ślad farmaceutycznego giganta. Firmy, której jeden z kluczowych pracowników ginie nieoczekiwanie gdzieś w odległej Afryce, niby przez piwo belgijskie, niby przez głupio sprowokowaną bójkę.
Tak się poznają. On, Paul, i ona, Anna. Uwierzą sobie przesadnie już od pierwszej chwili. Będą ryzykować własnym życiem, byle rozwiązać zagadkę, która w normalnych warunkach nigdy by ich pewnie nie zainteresowała. Ale warunki nie są normalne - bogaci dorabiają się kosztem najbiedniejszych, a Bogu ducha winna ukochana Paula traci życie, choć szukała pomocy nawet na policji. Toteż razem zmieniają się w duet dość waleczny - czy wiarygodny, to już inna kwestia.
Owszem, ich śledztwo jest amatorskie do bólu. Ale sam fakt, że się na nie zdobyli, stawia już pod znakiem zapytania autentyczność książki. O ile jeszcze da się zrozumieć motywację dziennikarki śledczej, dla której dobra publikacja to warunek konieczny gazetowej kariery, o tyle trudniej już jego. Nawet, jeśli zdołał zakochać się trochę w koleżance z pracy (bo na to, żeby to miała być miłość aż po grób, raczej bym nie stawiała), to zapewne włożyłby po jej śmierci ręce w kieszeń, spuścił głowę i gorzko zapłakał, zamiast wyszukiwać po portach podejrzanych statków, skakać przez płoty, przedzierać się przez kontenery i doszukiwać leków w miejscach, w których przecież być ich nie powinno.
Fabuła to zresztą dość przewidywalna. Rażą po oczach stereotypy, tak ochoczo wykorzystywane przy budowie postaci. Rażą kalki gatunkowe, gotowe rozwiązania, których po książce takiej, jak ta, każdy się przecież spodziewał. Razi moralizatorstwo i nie zawsze imponujący dowcip. Przydługie opisy, refleksje. Te wszystkie strony, które z korzyścią dla książki można by okroić do niezbędnego minimum. Bo że jest tutaj, co ciąć, to pewne. Chróścicka jeszcze niekoniecznie chyba wie, jak akcję zdynamizować. Jak pociągnąć za sobą czytelnika tak, aby przez całą książkę nie zdołał złapać tchu. A po takiej literaturze tego właśnie wypada się spodziewać.
Tymczasem Kontener niczym się nie narzuca. Chcesz - czytaj, nie chcesz - odłóż. I odkładałam. Odkładałam długie miesiące, bo książka, którą porzucam bez żalu, średnią ma dla mnie wartość. Życzyłabym sobie odrobiny chociaż zachęty, żeby po przerwanej lekturze w ciągu doby z niecierpliwością znowu za nią chwycić. A tu doby mijały jedna za drugą, ciekawość nie powracała, tęsknoty też nie dało się odczuć.Nie mówię, że to książka zła. Literatura gatunkowa jest przecież potrzebna. Nawet, jeśli konsekwentnie popełnia te same błędy. Mam jednak prawo oczekiwać, żeby była lepsza. A taka, jaka jest tutaj - cóż, jest tylko przyzwoita. Nie mam żalu, raczej rozkładam ręce.
Jeśli wolno mi za to autorkę wytłumaczyć (a robię to chętnie, bo sympatia mimo wszystko jest), to wspomnę tylko, że Kontener to debiut. I to debiut nie spontaniczny, zorientowany na wypuszczenie z siebie jednej historyjki, bez pomysłu na to, co dalej. Wiemy już bowiem, że Paul i Anna powrócą w części drugiej. Oczywiście zakochani, bo i tej sztampy Chróścickiej uniknąć się nie udało. Ale niech już jej będzie - niech podbijają świat swoimi wyczynami, niech się kochają, umilają nam sobą czas i łatwą, mimo wszystko, książką. Potencjał duży jest. Teraz nic, tylko czekać, aż autorka mądrze go wykorzysta.