Emigrant, misjonarz? I. Emigrant
Coraz częściej w rozmowach z – o, Boże, jak to brzmi – młodzieżą mam zatem wrażenie obcości, bo różni nas nie tylko wiek, ale i mapa skojarzeń; tropy najzupełniej dla mnie oczywiste okazują się tajemnym językiem.
Coraz częściej czuję się jak emigrant – to znaczy jakbym mieszkał w zupełnie innym miejscu niż to, w którym się urodziłem. I nie mówię tu o wszystkich zmianach ekonomicznych i społecznych, które przetoczyły się przez Polskę w ostatnich dwudziestu latach: o wolnym rynku, o członkostwie w NATO i Unii, o tym, że samochodów jest kilka razy więcej i są zupełnie inne niż kiedyś, o komputerach, iPodach, internecie, o wyremontowanych latarniach i kamieniczkach w niemal każdym miasteczku, które z jakiejś tam okazji odwiedzam; tu mam raczej wrażenie uaktualnienia i rozwoju, niż obcości. Chodzi mi o bardzo konkretną zmianę, o zmianę w społecznym modelu korzystania z kultury.
Właśnie zacząłem trzydziesty rok życia, nie jestem zatem matuzalemem, a równocześnie mam poczucie, że od ludzi piętnaście lat młodszych różni mnie cała epoka. Wychowałem się w czasach, kiedy komputer – skądinąd cudowne narzędzie, które uwielbiam, i jako maszynę do pisania, i jako bramkę do świata, i jako dostarczyciela rozrywek – nie był wcale czymś oczywistym, a z internetem po raz pierwszy zetknąłem się chyba dopiero w pierwszej klasie liceum, na lekcji informatyki; programy dziecięce w telewizji były puszczane z rzadka, w poniedziałek rano telewizor śnieżył do, bodajże, trzynastej, a poza tym było „Domowe przedszkole”, blok popołudniowy i „Dobranocka”. Na jednym kanale. Tak, istniał kiedyś czas bez Cartoon Network. Za to w domu było mnóstwo książek – i tych dla dzieci, częściowo odziedziczonych po rodzicach, częściowo kupowanych nam przy każdej możliwej okazji, i tych dla dorosłych (choć nie „tylko dla dorosłych”). A że czytanie jest zaraźliwe, bo jedne książki prowadzą do drugich, jedni autorzy – do
kolejnych, to płynnie przeszedłem z działu dziecięcego do młodzieżowego i z młodzieżowego do dorosłego. Czytanie wydawało mi się czymś zupełnie oczywistym i na tym tle lektury szkolne (albo dawno przeczytane we własnym zakresie, albo nudne) były tylko jakimś mało znaczącym odpryskiem. Jasne, urodziwszy się w domu, w którym były i książki, i nawyk ich czytania, byłem – całkowicie niezasłużenie, z przypadku – w pozycji uprzywilejowanej. Ale też nie stanowiłem w mojej klasie jakiegoś kuriozum, czytelniczego freaka; czytelniczym freakiem był kolega Robert, który każdą przerwę trawił na pochłanianiu kolejnych tomiszcz i to rzeczywiście była lekturowa ekstrema – książki się pożyczało sobie nawzajem, rozmawiało się o nich, dyskutowało. Z niektórymi kolegami już w podstawówce, w liceum – z wieloma. Teraz, mam wrażenie, na ogół jest inaczej.
Oczywiście, jeżeli szkoła, praktycznie rzecz biorąc, dozwala na czytanie wyłącznie bryków i streszczeń, jeżeli siedmio-, ośmio- i dziesięciolatek nie czytają książek pięćdziesięcio- czy stustronicowych, to potem każda powieść licząca więcej niż dwieście stron jest dla nich katorgą, którą przechodzi się, literując, strona po stronie przez całe wakacje. I rzeczywiście, nie da się, no po prostu się nie da przeczytać więcej niż jednej książki od 24 czerwca do 1 września. A w roku szkolnym? No bez żartów! Od razu przylecą mamuńcie, które z troską w głosie będą opowiadały, że dziecię po łokcie zarobione, bo albo (wersja wiejska) krowy doi, sieczkarnię obsługuje, ziemniaki sadzi i osiem kilometrów na piechotę do szkoły, pod górkę, i ze szkoły też pod górkę, albo (wersja raczej miejska), że dziecię po łokcie zarobione, bo gimnastyka korekcyjna, konie, tenis, lekcje tańca, angielski, niemiecki i francuski, to kiedy ma, no ja się pytam kiedy ma czytać, no?
Tymczasem dzieciny, wieś czy miasto, po pięć godzin dziennie rżną na komputerach w kolejne wersje Counter Strike'a i GTA i jakoś potrafią to wygospodarować z aż tak napiętego rozkładu zajęć.
Napisałem wcześniej o literowaniu, bo umiejętność czytania wcale nie jest, jak się komuś może wydawać, naturalnie przyrodzona i tylko wzbudzana raz na zawsze w momencie rozpoczęcia obowiązku szkolnego, wdrukowana raz na zawsze, jak umiejętność jazdy na rowerze, powiedzmy (by nie sięgać do bardziej pikantnych przykładów). Tymczasem coraz częściej okazuje się, że młodzi ludzie po prostu nie potrafią czytać – owszem, są w stanie zestawić litery i wydukać całe zdanie, podobnie jak ktoś, kto wziął kilka lekcji jazdy samochodem może przejechać dziesięć metrów; tyle tylko, że prawdziwe czytanie, podobnie jak prawdziwa jazda samochodem, zaczyna się wtedy, kiedy wykonujemy to nieświadomie, automatycznie lecimy przez linijki, przyciskamy pedały, włączamy i wyłączamy kierunkowskazy, puszczamy kogo mamy puścić, a nasza świadomość może się skupić na sprawach wyższego stopnia: wchodzeniu w fabułę, budowaniu wizji opisywanego świata w wyobraźni; proszę sobie wyobrazić co by się stało, gdyby całe rzesze nowych kierowców
opanowały prowadzenie samochodu na tyle, że przed każdym skrzyżowaniem musiałby sobie rozrysować kto ma pierwszeństwo? Tak coraz częściej wyglądają kompetencje czytelnicze ludzi, którzy kończą nie tylko podstawówki, ale i licea. W tej sytuacji trudno sobie wyobrazić, żeby odczuwali jakąkolwiek czytelniczą frajdę, podobnie jak trudno sobie wyobrazić, żeby ktoś, kto umie tylko pojeździć po placu manewrowym odczuwał frajdę z pędu na autostradzie.
Rzecz jasna, przemiany technologiczne w ostatnich latach i tak to i owo ocaliły, bo wydawało się, że większość społeczeństwa w ogóle przestanie pisać i czytać, a esemesy, maile, internetowe komunikatory i listy dyskusyjne jakoś nas uratowały przed masowym wtórnym analfabetyzmem; wprawdzie ręcznie nie pisze już prawie nikt, i jeśli moja mama ubolewała, że nie uczy się już kaligrafii, to ja sobie mogę poubolewać, że coś takiego jak „charakter pisma” praktycznie zanika i pewnie zaniknie ze szczętem. Ale przynajmniej stukanie w klawiatiurę ma szanse na przetrwanie. Wystarczy jednak przejść się po forach internetowych, żeby zobaczyć jak ludzie piszą – umiejętność poprawnego złożenia zdania wymiera jak bengalskie tygrysy. I nie mówię tu o zdaniu wielokrotnie złożonym, z cycerońskimi okresami i bogatym słownictwem; mówię o prostych zdaniach jak te, w których internauta z internautką wymieniają opinie o braciach K. albo biuście tej czy innej gwiazdy tego czy innego programu; poziom stężenia błędów ortograficznych,
składniowych, wulgaryzmów i innego śmiecia dawno przekroczył dopuszczalne normy. Ci ludzie, najzwyczajniej świecie, nie potrafią komunikować się po polsku, stwarzają raczej jakąś uproszczoną gwarę, simple Polish, która różni się od polszczyzny składnią, zasobem słownictwa i – czego już na forach netowych nie widać, ale co doskonale słychać na ulicach – intonacją.
W edukacji, tak, jak ją rozumiem, nie chodzi o to, czy ktoś przeczyta całe Syzyfowe prace albo czy będzie znał na pamięć wszystkie prace Heraklesa – ostatecznie Syzyfowe prace są napisane nieznośnie, a prace Heraklesa można w wolnej chwili sprawdzić u Kopalińskiego czy w Wikipedii. Problem polega raczej na tym, jak nauczyć szukania – fakty zawsze można gdzieś ustalić, a w dobie łatwego dostępu do danych jest to śmiesznie proste; żeby jednak wiedzieć gdzie i jak szukać jaka jest hierarchia źródeł; trzeba mieć w głowie mapę dziedzin wiedzy, obraz kultury, w którym książki, dzieła sztuki, wydarzenia historyczne, prądy intelektualne, postaci łączą się w sieć, po której użytkownik kultury swobodnie się przemieszcza – tak, jak przemieszcza się swobodnie po Wikipedii czy po cudownym, legendarnym Słowniku mitów i tradycji kultury Kopalińskiego, skacząc od jednej wzmianki do drugiej. Brykizacja systemu edukacyjnego, jego fragmentaryczność, pozorowanie wymagań (widać to choćby po testach maturalnych i gimnazjalnych,
gdzie w zasadzie cała wiedza faktograficzna podana jest na tacy) sprawia, że sieć wiedzy nie zostaje wytworzona; to prawda, że wszystko (no, prawie) można sprawdzić w internecie (chyba nikt już niczego nie sprawdza w encyklopediach, słownikach, leksykonach?), ale co z tego, skoro zostało zaburzone pewne przeczucie całości wiedzy, punkty odniesienia, hierarchia wiadomości?
Coraz częściej w rozmowach z – o, Boże, jak to brzmi – młodzieżą mam zatem wrażenie obcości, bo różni nas nie tylko wiek, ale i mapa skojarzeń; tropy najzupełniej dla mnie oczywiste okazują się tajemnym językiem. I to nie tak, że uważam młodszych za gnuśnych, głupich i niechętnych wiedzy; przeciwnie – bardzo często się okazuje, że są bardzo chłonni połykają kolejne opowieści o tropach (trupach?) kulturowych; kultura bowiem jest wspaniałą sprawą. Obwiniam raczej rodziców i system edukacji – to tam upatruję gnuśności i źródła upadku. Rodziców, którzy sami nie czytają, a dziecku zamiast wpojenia nawyku obcowania z książką (co wymaga więcej wysiłku) włączają na odczepnego kreskówki i komputer; system edukacji, który w pogoni za lepszymi statystykami obniża wymagania systemu edukacji – tak, że korpus wiedzy rozdrabnia się na przystępny digest, a maturę i studia może mieć każdy. Tyle tylko, że „matura” i „studia” są wtedy słowami bez znaczenia. Młodzi są tu raczej nie tyle winnymi, co okradzionymi.