Dziwniej
Myślę sobie, że gdyby Julio Cortazar wychował się na urban fantasy, zaczynałby pewnie od czegoś podobnego. Mam tylko nadzieję, że K. J. Bishop osiągnęła ten efekt nie przez ślepe naśladownictwo, ale wędrując samodzielnie własną ścieżką.
“Doszłam do przekonania, iż przez wybory i czyny, jakich dokonujemy, nawigujemy nasze indywidualne sfery bytu poprzez spektrum możliwych światów. Większość ludzi trzyma się utartych szlaków, nie dotrze więc daleko. (...) Tylko będąc kimś dziwnym możemy się tak przemieszczać, ponieważ dziwne zdarzenia sprawiają, że normalność, którą naruszyliśmy, odrzuca nas i popycha ku normalności, do której lepiej pasujemy. Ekscentryzm zawsze stanowi ryzyko, ale miałam szczęście – nie, byłam ostrożna – i poruszałam się powoli, drobnymi krokami, używając narzędzi w rodzaju metafor i symboli. Starożytni podchodzili do sztuki bardzo nieufnie. Dostęp do niektórych dzieł był zastrzeżony dla niewielkiej liczby wtajemniczonych uczonych, jako że sam widok pewnych artefaktów mógł nieprzygotowanych ludzi obrócić w kamień albo w drzewo albo w zwierzę. Dzisiaj nikt się tym nie przejmuje; mogę się tu trudzić całymi dniami, tworząc dzieła sztuki o wielkiej mocy, i nikt nie oskarży mnie o czary”.
Można te słowa odczytać jako motto całego nurtu New Weird. Wypowiada je Bethize Constanzin, tajemnicza kochanka Gwynna, bohatera Akwaforty, debiutanckiej powieści Australijki K. J. Bishop. Beth specjalizuje się w sztychach i malowidłach przedstawiających hybrydę świata rzeczywistego i świata snu. Gwynn trafił do niej podążając za symboliczną wskazówką zawartą w rycinie zatytułowanej Sfinks rozmawia z bazyliszkiem, a także dzięki wizjom narkotycznym, rudemu włosowi przyniesionemu przez wiatr oraz słowom ulicznej wiedźmy. W ten właśnie sposób rozwija się przed czytelnikiem fabuła tej powieści.
Po pierwszych kilkudziesięciu stronach byłem jednak rozczarowany. Dwa otwierające rozdziały rozgrywają się w zupełnie innej scenografii, w innym nastroju i według innych wzorców narracyjnych. Para awanturników, rewolwerowiec Gwynn i jego towarzyszka z czasów przegranej wojny, doktor Raule, uciekają przez pustynny Kraj Miedzi przed oddziałem tropicieli. Mamy tu pojedynek w saloonie i strzelaninę w ruinach starożytnego miasta, tylko nie mamy oryginalności, jeno coś w rodzaju kolorowej kalki Mrocznej Wieży.
Aha, pomyślałem, oto osiągnęliśmy punkt, w którym New Weird krystalizuje własny kanon. Już autorzy nie zaczynają tu od zera, od wyobraźni wyzwolonej z wszelkich ograniczeń, w szczególności z więzów tolkienowskiej tradycji fantasy – ale tak samo jak kopiści Tolkiena, kopiują wzorzec wykształcony tymczasem przez Chinę Mieville’a, Iana R. MacLeoda, Jeffreya Forda et consortes. Jak łatwo wpaść w tę pułapkę! Przecież rzecz nie w scenografii, postaciach i schematach fabularnych - ale w sposobie, w jaki się do nich dochodzi i od nich odchodzi, pozostawiając za sobą.
Klasyczna fantasy realizuje metodę nałożenia mitu i baśni na europejskie średniowiecze – ale mamy jeszcze co najmniej kilka takich epok i krain archetypicznych dla współczesnej masowej wyobraźni: starożytny Rzym, II wojna światowa, południowe morza czasów wielkich korsarzy i właśnie Dziki Zachód. Cóż prostszego jak nałożyć na te światy analogiczne, im właściwe siatki mitu i baśni? To jest gotowy algorytm produkcji kolejnych podgatunków fantasy; i w istocie podejmowano już takie próby (Marcin Mortka, Martha Wells, Stephen King). A przecież na końcu tej drogi znajduje się taka sama złota skamielina, jaką teraz stała się cała literatura posttolkienowska.
Potem jednak, po pierwszych dwóch rozdziałach fantasy westernowej, Raule i Gwynn przybywają do tropikalnej metropolii Ashamoil i Akwaforta zmienia się w awanturniczą przypowieść cortazarowską, pełną paradoksalnych dialogów, Borgesowych zagadek, gier symbolami i metaforami, hipotez metafizycznych, i pełną pięknych obrazów: z dekadenckiego miasta zatłoczonych zaułków i pustych pałaców kamiennych, pożeranego powoli przez dżunglę, oraz ze snów i przywidzeń nakładających się na to miasto, jak wyobraźnia Bethize Constanzin nakłada na portretowane pejzaże i ludzi fantastyczne metamorfozy, tworząc wizerunki rzeczywistości nieistniejącej, przecież potężnie wpływającej na rzeczywistość istniejącą. Jak zostało stworzone - możemy się domyślać - całe tytułowe A, miasto z czarno-czerwonego sztychu, gdzie przemawiający zagadkami sfinks konwersuje z bazyliszkiem o wzroku obracającym interlokutora w kamień, a zarazem oglądający uwiecznioną na rycinie scenę ich dialogu-walki Gwynn odnajduje tam samego siebie – w tle, za
potworami.
K. J. Bishop nie zaciska na fabule i postaciach żadnego schematu przewidywalnej intrygi. Opowieść płynie w leniwym, meandrycznym nurcie zdarzeń niekoniecznych, po równo możliwych i niemożliwych, właściwym dla porannego snu lub życia wspominanego na łożu śmierci, że dopiero gdy spojrzymy wstecz, objawi nam się tu wzór kodujący jakiś sens, a w istocie wiele różnych sensów, spośród których sami musimy dokonać wyboru.
Jest w książce ukryty między innymi sens etyczny, tzn. dotyczący konsekwencji ludzkich czynów, dobra i zła. Otóż znajduję odświeżającym, iż Bishop nie nagięła się tu ani do interpretacji fatalistycznych, ani do prostej moralistyki (z której, jak się wydaje, nie są zdolni się wyzwolić autorzy amerykańscy). Gwynn wedle wszelkich standardów jest człowiekiem złym: najemnym mordercą, nie lepszym od naszych podmiejskich gangsterów, jeśli patrzeć po jego czynach. Co tydzień toczy ze znajomym kaznodzieją dysputy religijne, podczas których pastor (zresztą babiarz i moczymorda) stara się go nawrócić. Pytanie: czym od naszej różni się potraktowana serio wiara i religia świata, w którym objawia się magia? Pastor obdarzony został mocą dokonywania cudów - czego tym dowiedzie Gwynnowi? Czy o dowód tu chodzi? Pastor pozwala Gwynnowi nawet spojrzeć w twarz Boga - ale cóż znaczy świadectwo zmysłów? Nie ma żadnej różnicy – wydaje się sugerować Bishop - między tymi, którzy na własne oczy widzieli zmartwychwstanie, ba,
którzy sami zostali wskrzeszeni, a tymi, dla których pozostało tylko Słowo. Akty wiary nie są stopniowalne.
Przyznaję, proza K. J. Bishop mnie zauroczyła. Można się dopatrzyć w powieści pewnych wad konstrukcyjnych, nie dosyć wyważonego gospodarowania wątkami i postaciami. Raule, zrazu główna bohaterka, rozmywa się do figury trzecioplanowej. Pojawiają się nawiązania do rozmaitych tradycji literackich (pułkownik Bright sprzedający broń tubylcom toczącym plemienną wojnę w sercu dżungli wygląda na żywcem wyjętego z Josepha Conrada czy Grahama Greena), sprawiając wrażenie, że autorka nie tyle pozostawiła wolność odczytania ich sensu czytelnikowi, co sama nie miała serca wyciąć malowniczy nadmiar.
Ale Akwaforta zwyciężyła mnie stylem, klimatem i nienachalną, nieefekciarską pomysłowością, bardziej jednak niż w scenografii, przejawiającą się w zapętleniach fabularnych, układankach symboli, filozoficznych rebusach. Myślę sobie, że gdyby Julio Cortazar wychował się na urban fantasy, zaczynałby pewnie od czegoś podobnego. Mam tylko nadzieję, że K. J. Bishop osiągnęła ten efekt nie przez ślepe naśladownictwo, ale wędrując samodzielnie własną ścieżką. Co najłatwiej poznamy po drugiej jej powieści: czy będzie kopią The Etched City (kopią kopii, tj. odbitką z cudzego sztychu), czy czymś innym – jeszcze bardziej dziwnym.
“Pozostaje odnotować, iż do Ashamoil w czasach reżimu Generałów Na Fali, w porze suchej, gdy rozkwita w owym mieście winorośl plamista, coś przedziwnego przypłynęło w wodach Skamandra. Wyplusnęło na nabrzeże – cielsko krokodyla z głową człowieka. Stanęło na tylnych łapach jak pniaki i ukazało kwiat lotosu wyrastający z łuskowatego brzucha, po czym ogłosiło się bogiem. Nic więcej już nie rzekło, jako że pojedynczy strzał między oczy zabił je na miejscu. Snajpera nigdy nie schwytano, a kiedy wydobyto kulę, okazała się należeć do typu, którego nie produkowano od trzechset lat.
Potwora zabalsamowano i umieszczono w Muzeum Historii Naturalnej. Wkrótce po wystawieniu jakiś wandal obciął mu głowę”.