Fałszerz
Breivik, o dziwo, przekonywał w internecie (zdecydowanie bardziej wolał wirtualny świat, niż spotkania twarzą w twarz), że islam to wspaniała religia, zaś muzułmanie są, generalnie, dobrymi ludźmi. Wciąż miał obsesję na punkcie rozgłosu i zdobycia jak największego uznania. Podobnie, jak w przypadku subkultury graficiarzy, był całkowicie na obrzeżach, a wydawało mu się, że jest w centrum i rozdaje karty. Pierwsze otrzeźwienie mogło przyjść wówczas, gdy nie dostał się na listy partii do Rady Miasta, jednak Breivik po prostu uznał, że to Partia Postępu nań nie zasłużyła. Obrażony, opuścił jej szeregi. Sposób na zasilenie portfela znalazł dość szybko, sprzedając fałszywe dyplomy. Popyt był niemały - niebawem na jego kontach, na wszelki wypadek rozlokowanych w rajach podatkowych, pojawiły się okrągłe 2 miliony. Breivik czuł się pewnie, wszak dopóki nie fałszował stempli, wszystko wyglądało całkiem legalnie.