Nie znam zbyt wielu osób z mojej generacji (czyli będących dziś, nazwijmy to eufemistycznie, w wieku średnim)
, które ani nie czytały Przeminęło z wiatrem, ani nie oglądały ekranizacji tej powieści. Być może w młodszym pokoleniu sytuacja wygląda trochę inaczej, ale wciąż jeszcze ukazują się nowe wydania tego romansu wszech czasów – w rzeczy samej niebędącego pospolitym romansem, lecz świetną powieścią psychologiczno-obyczajową z historią w tle – a kolejne powtórki niezapomnianej wersji filmowej na różnych kanałach TV świadczą o nieustającym zapotrzebowaniu na emocje zawarte w tej opowieści o miłości i wojnie, o egoizmie i poświęceniu, o przekraczaniu ograniczeń i przyjmowaniu tego, co niesie los…
Jak doszło do tego, że dzieło napisane przez gospodynię domową, mającą za sobą rok studiów w college’u i kilka lat pracy w lokalnej gazecie, stało się bestsellerem na nieznaną dotąd skalę, a jego adaptacja filmowa również biła rekordy popularności (podobno do dziś na żaden film nie sprzedano większej ilości biletów!)? Na to pytanie próbuje odpowiedzieć para autorów: Ellen F.Brown, dziennikarka specjalizująca się w odkrywaniu historii utworów literackich, oraz John Wiley Jr, zapamiętały fan powieści Margaret Mitchell i nakręconego na jej podstawie filmu.
O samym procesie twórczym wiadomo niewiele – tyle tylko, że pisanie trwało mniej więcej dziesięć lat, odbywało się w sposób dość chaotyczny („po co mam siedzieć i gapić się w ten akapit, skoro mogę przejść do rozdziału sześćdziesiątego i pisać o uczuciu!” – przyznawała Mitchell) i że towarzyszyło mu intensywne studiowanie tekstów źródłowych pomocnych w wiarygodnym odtwarzaniu realiów. Lawina wydarzeń ruszyła dopiero wtedy, gdy długoletnia przyjaciółka autorki, pracująca w wydawnictwie Macmillan, postanowiła zainteresować swego szefa powieścią pisaną przez Margaret… a w zasadzie nawet i nie wtedy, lecz dwa lata później, gdy ten zjawił się osobiście w Atlancie i namówił skromną autorkę, by pokazała mu będącą na ukończeniu książkę. Dobry redaktor potrafi wyczuć pismo nosem… nawet w stercie kopert wypchanych kartkami maszynopisu z naniesionymi ołówkiem poprawkami, nawet jeśli się zorientuje, że autorka „zapomniała dać mu niektóre rozdziały, a inne dała w kilku kopiach” … i tylko od jego zmysłu marketingowego
zależy, co będzie dalej. W pierwszej połowie XX wieku, gdy o edytorach tekstu i składzie komputerowym nie było mowy, a wszelkie ustalenia między autorem a wydawcą – nawet dotyczące pozycji jednego znaku interpunkcyjnego – musiały się odbywać osobiście (co w tym przypadku było niemożliwe, przynajmniej nie na co dzień, gdyż siedziba wydawnictwa mieściła się w odległości ponad 1000 km od miejsca zamieszkania autorki) lub listownie, przygotowanie do druku tysiącstronicowego woluminu musiało trwać całe miesiące. Cała ta praca poszłaby na marne, gdyby przedsięwzięcie okazało się fiaskiem, lecz Harold Latham i namówiony przezeń prezes wydawnictwa George P.Brett postanowili zaryzykować. Co było dalej, wiadomo: gigantyczny sukces kasowy i – jakbyśmy to dziś powiedzieli – „pi-arowy” Macmillana, pomnożony jeszcze w momencie, gdy znaleźli się (w niemal błyskawicznym tempie) chętni do przeniesienia dzieła na ekran.
Zdawałoby się, że i autorka, nagle wyniesiona na szczyty popularności, powinna do końca życia pławić się w splendorach i odcinać kupony od sławy. Dlaczego więc ledwie kilka miesięcy po wydaniu książki wygłosiła tak zdumiewające zdanie: „Jeśli Bóg pozwoli mi zachować jasność umysłu, już więcej niczego nie napiszę. Gdybym miała pojęcie o problemach, jakie wiązały się z Przeminęło z wiatrem, zastrzeliłabym się przed rozpoczęciem powieści”?
Temu właśnie zagadnieniu – kłopotliwym i nieprzyjemnym stronom sukcesu – poświęcili autorzy wyjątkowo dużo miejsca, drobiazgowo analizując wszystkie nieporozumienia i zatargi, jakie wywiązały się podczas „produkcji” książkowego i filmowego bestsellera na skalę światową, poczynając od negocjacji między autorką a wydawcą w sprawie wysokości tantiem, poprzez konstrukcję umowy z wytwórnią filmową Selznicka i liczne kontrowersje w sprawie praw autorskich aż po kombinacje nieuczciwych agentów. Opisy tych problemów z jednej strony stają się momentami nużące – zwłaszcza, że jest ich wielokrotnie więcej, niż wzmianek o samej produkcji filmu - z drugiej jednak rzucają trochę światła na trud wiążący się z kierowaniem dalszymi losami kasowej powieści i jej ekranizacji. O wiele ciekawiej wypada jednak wątek opowiadający o tym, jak niespodziewana popularność odbiła się na prywatnym życiu autorki. Mitchell nie była bowiem typem celebrytki – nie znosiła publicznych występów, do rozpaczy doprowadzały ją plotki (do których,
notabene, nie dostarczała powodów, prowadząc nadal skromne życie u boku Johna Marsha, którego poślubiła jako dwudziestopięciolatka) – a równocześnie dobre wychowanie nie pozwalało jej ignorować najbardziej nawet kłopotliwych i bezczelnych czytelników, nękających ją prośbami o autograf nawet w sytuacjach zupełnie niestosownych albo przysyłających „trzydzieści egzemplarzy z prośbą, by w każdym z nich napisała osobistą dedykację” (i niekoniecznie załączających fundusze na pokrycie przesyłki zwrotnej…). Gdyby nie mąż, który wspierał ją od samego początku i potrafił w odpowiednim momencie przyjąć nieugiętą postawę, któż wie, czy zniosłaby ciężar tej sławy?
Brown i Wiley doprowadzają swoją opowieść aż do siedemdziesiątej piątej rocznicy publikacji powieści, wspominając o kolejnych perypetiach już nie samej autorki, lecz jej spadkobierców, z pomysłodawcami i autorami potencjalnych adaptacji scenicznych i sequeli. Ich dzieło może stanowić doprawdy smakowity kąsek dla fanów Przeminęło z wiatrem, także i ze względu na dopracowaną stronę edytorską z reprodukcją fotosu ze Scarlett i Rhettem w czułym uścisku na okładce, a wkładkami ilustracyjnymi wewnątrz (jedna z nich przedstawia zdjęcia autorki i wielu innych osób związanych z produkcją bestsellera, druga – głównie okładki zagranicznych wydań powieści). Ze strony polskiego wydawcy i tłumaczki zabrakło jedynie jakiegoś manewru, bez którego czytelnik mniej biegły w angielskim może mieć problem ze zrozumieniem pewnego zdania, opisującego zapoznawanie się Marshów z obcojęzycznymi przekładami powieści: „Wielką radość sprawiało im poznawanie różnych dialektów i byli zaskoczeni wyrażeniami takimi jak ‘Gawdlmighty’,
które zostało przetłumaczone na niemiecki jako ‘Ach, Gott!’ ”[s.235]. O wiele fortunniej brzmiałoby to zdanie w następującej wersji: „(…) i byli zaskoczeni, że np. wyrażenie ‘Gawdlmighty’ zostało przetłumaczone na niemiecki jako ‘Ach, Gott!’ ”, a przy tym powinien znaleźć się przypis wyjaśniający, cóż to takiego owo ‘Gawdlmighty’ [Prissy, służąca Scarlett, mówi żargonem i tak właśnie brzmi w jej wykonaniu okrzyk „God Almighty!” {„Boże Wszechmogący!”}- przyp.rec.]. Ale podejrzewam, że większość czytelników nie zwróci na ten detal aż tak dużej uwagi, mogą zatem bez przeszkód zagłębić się w poznawanie dziejów jednej z najsłynniejszych powieści świata.