Drugi felieton jerozolimski. Stary Poeta i kamień
Wróciłem do hotelu w podławym nastroju; może dlatego, że po południu zaczął dąć hamsin – najpierw myślałem, że to jakaś dziwna mgła, ale zaraz poczułem drobniutki pustynny pył, bijący w oczy, nozdrza, usta (a hamsin sprowadza przecież zły humor i depresje).
Jerozolimskie Targi Książki to tylko cicha (względnie) literacka wysepka w morzu żyjącego miasta; więc kiedy tylko można, puszczam się na to miasto, bo wiadomo: Ziemia Święta, Ściana Płaczu, w tym oto miejscu Machabeusz to czy tamto, a dziesięć metrów dalej święty Piotr zupełnie co innego. Nigdy nie byłem, nie widziałem, czas żeby być i zobaczyć.
Hotel, w którym nas zakwaterowano, stoi dobry kawałek od starego miasta – wlokę się ulicą Jaffy, a ulica Jaffy wygląda jak ulica w Stambule: tłoczno, brudnawo i w remoncie; tu i tam resztki dawnej zabudowy, ale nawet na pięknych przedwojennych budynkach kable, bliskowschodnim zwyczajem, wiszą wszędzie na wierzchu. I, podobnie jak w Stambule, stare koło nowego – tu jakiś apartamentowiec, tam waląca się chałupka albo luksusowy hotel sprzed dziesięcioleci, który całkowicie wypatroszono, żeby postawić go na nowo za ozdobną, kamienną fasadą, która teraz wygląda jak teatralna dekoracja; zaraz obok starożytne ruiny i jakiś pradawny cmentarz, na którym właśnie zakwitają migdałowce. A nieco dalej – uliczka luksusowych sklepów, które umieszczono w rozebranych i złożonych z powrotem kamiennych domkach (na każdym kamieniem widać jeszcze niezmytą numerację, którą wymalowano, zanim go rozłożono na czynniki pierwszej). I tak docieram wreszcie do murów starego miasta.
A stare miasto straszne. Jak nie handlarze, to religijni fanatycy. Chasydzi jak żuczki z atlasu: tacy, siacy, gładcy, w paski, jedni z pejsami w dół, inni na boki, jedni wygoleni przez środek głowy, inni z dłuższymi włosami, ci w takich czapach, tamci w innych, ci w tołubach, tamci w fedorach, a pod tym wszystkim się gotują spory, bo jednym cadyk pozwala na korzystanie z komórki, innym – nie, jedni mogą jeść to, inni tamto, jedni spać na lewym boku, drudzy jak wolą… z nimi jeszcze pół biedy, bo zajmują się swoimi sprawami (to znaczy rozmyślaniem nad Torą); gorzej z handlarzami pamiątek, taksówkarzami, kebabiarzami (arabskimi i żydowskimi po równo – zresztą, gdzie ja tam rozpoznam, który jest który, jeśli nie ma na głowie kipy albo arafatki? Zakładam tylko, pewnie błędnie, że w dzielnicy arabskiej to Palestyńczycy, a w żydowskiej – Żydzi): każdy ciągnie do siebie, nawołuje namolnie. Wystarczy rzucić w którąś stronę okiem, a już leci taki, już ciągnie za rękaw, już piszczy: „Jak to nie chcesz kupować,
dlaczego chcesz mojej zguby… Gałkiewicz, ja mam żonę i dziecko!” (no, z Gałkiewiczem może przesadziłem, ale żona i dziecko – koniecznie). A na straganach to samo, co wszystkich straganach arabskich: intarsjowane plansze do tavli (czyli tryktraka, czyli backgammona), arafatki, szale, przyprawy, fajki wodne. Oraz pewna ilość towarów specyficznie ziemioświętnych: różańce z drzewa oliwnego i różańce fosforyzujące, cierniowe korony, obrazki zmieniające się w zależności od kąta padania wzroku (Chrystus na krzyżu, oczy raz zamknięte, raz otwarte; może mrugać jednym okiem; Jezus z gorejącym sercem zmieniający się w Matkę Bolesną; w fazie przechodniej – kobieta z brodą), zestawy lokalnych płynów ustrojowych: święta woda z Jordanu, święta oliwa, święte kadzidło i święta ziemia z Ziemi Świętej…
Do tego wszystkiego fanatycy rodzimi, którzy tarasują ulicę, bo akurat tutaj mają kolejną stację Via Dolorosa i śpiewają swoje „ktłuuu-ryyyyyź zaaaaa naaaaz ćjeeeer-pjaaaaał raaaa-nyyy”; muszą się śpieszyć, bo stację dalej pielgrzymi hiszpańscy ze swoimi pieśniami napierają ostro. Kryję się w jakiejś pustej kapliczce, siadam – na reszcie chwila spokoju, ale okazuje się, że zaraz się wsypują do środka kolejni: jedna staruszka, druga, trzecia, zakonnik, pan z aparatem, pan reklamówką. „Oho – myślę – czas na mnie, zaraz się zaczną śpiewy”. Wstałem i nim zdążyłem powiedzieć „Przepraszam” jedna pani do drugiej: „Maryla, Maryla, ustąp, bo pan niewidomy, z laską”.
W tym samym mniej więcej czasie Michał Witkowski popielgrzymował sobie (czy raczej popromenował) do Bazyliki Grobu, gdzie też spotkał rodzimych; kolejka do kapliczki z grobem, stojącej na środku kościoła – ogromna, więc Michał stanął naprzeciwko wejścia, zajrzał do środka i od razu usłyszał „Panie, gdzie pan, pan tutaj nie stał” krystaliczną polszczyzną spod Łomży albo Konina, która po tej mieszaninie obcych języków musiała zadziałać jak źródlana woda. Z cudownego źródełka.
Niedługo potem ja też dotarłem do Bazyliki Grobu, gdzie pooglądałem sobie kolejnych fanatyków, tym razem rzucających się na kamień (ponoć obmywano na nim ciało Jezusa), leżących tam długo, a potem wyciągających ogromne torby świeczek, tanich różańców i tym podobnych dóbr, które poprzez przytknięcie do kamienia stają się automatycznie relikwiami. Nieco dalej delegacja afrykańska w białych strojach, jeden mężczyzna i cztery kobiety, weszła do pustej bocznej kaplicy (która najwyraźniej dla innych nie ma większego znaczenia, ale dla tej akurat sekty, grupy czy parafii – owszem) i czołgała się po ziemi w tych białych strojach dookoła kamiennego ołtarzyka. To znaczy: kobiety się czołgały, mężczyzna, jako przywódca – nie.
Pod Ścianą Płaczu nie lepiej; przemysł pielgrzymkowy jak gdzie indziej, religijni spece pomagają wiązać tefilim amerykańskim chłopcom, którzy najwyraźniej uważają to za dobrą zabawę; ich ojcowie wkładają tałesy i ze śmiechem odwracają się do żon, żeby ich sfotografowały; całymi sobą mówią: „Popatrz, kurna, ale się przebrałem”.
Wróciłem do hotelu w podławym nastroju; może dlatego, że po południu zaczął dąć hamsin – najpierw myślałem, że to jakaś dziwna mgła, ale zaraz poczułem drobniutki pustynny pył, bijący w oczy, nozdrza, usta (a hamsin sprowadza przecież zły humor i depresje). Ale chodziło raczej o co innego: Jerozolima przeniosła mi się z dziedziny wyobraźni w dziedzinę wiedzy naocznej. Z miasta niezwykłego zmieniła się w skrzyżowanie arabskiego suku i odpustu w Kalwarii Zebrzydowskiej.
I byłbym wrócił w tym samym podłym nastroju do Polski, gdyby nie Stary Poeta. Bowiem oprócz młodych obiecujących był jeszcze z nami Stary Poeta; dawno przestał być młodym obiecującym, jest żywym klasykiem i nie śmiałem wymieniać go w tych pośpiesznych relacjach. Wysoki, poważny, siwobrody, Stary Poeta robi piorunujące wrażenie swoim spokojem, milkliwością i opanowaniem.
Na podium ze Starymi Poetami miejsca jest malutko – kilkoro wybitnych, a wokół nich zwyczajni starsi panowie i starsze panie oraz pewna ilość starych pryków i starych raszpli (bo ludzie sympatyczni i niesympatyczni trafiają się w każdej grupie wiekowej i zawodowej). Naturalne procesy biologiczne dokonują na tym podium przetasowań – kiedyś mówiło się „Stary Poeta” o Miłoszu, Herbercie, Różewiczu. Teraz został z nich tylko ostatni (bo o Szymborskiej, ze względu na tradycję, która zabrania wypominać wiek kobietom, raczej nie powie się „Stara Poetka”, ale„Dama polskiej poezji”, czy coś w tym guście), a na podium powoli wchodzą młodsi: Rymkiewicz, Nowa Fala… na horyzoncie majaczy Brulion (Marcin Świetlicki za lat czterdzieści, powiedzmy, w szatach doktora honoris causa tego czy tamtego harwardu oraz Jacek Podsiadło z miłoszowską bródką, wyhodowaną po osiemdziesiątce).
Przebywanie w towarzystwie Starego Poety ma w sobie urok obcowania z historią literatury. Nawet jeśli milczy, albo odzywa się półgłosem i półgębkiem – ma się poczucie obcowania. Nawet jeśli nie ma go w pobliżu, Stary Poeta jest obecny w rozmowach i nastroju. Któregoś dnia przy śniadaniu słyszę:
- Wczoraj Ygrek (tak ma na imię Stary Poeta, jeśli ktoś, oczywiście, jest z nim na „ty”; niektórzy są) cały wieczór narzekał, że musi się spakować. No, ale dziś już go spotkałam i powiedział, że wstał o piątej i się spakował. Tyle, że ma nowy problem: pozbierał dużo kamieni i teraz mu się nie mieszczą w walizce.
- No tak, rzeczywiście, problem. Ile mu ich zostało?
- Trzy. Ale musi zdecydować, które zostawić.
Ja tam takie problemy rozumiem, więc kiedy Stary Poeta zszedł zasępiony na śniadanie, pozwoliłem sobie powiedzieć:
- Przepraszam bardzo, słyszałem, że ma pan problemy z bagażem.
- Tak – mówi, patrząc na mnie poważnie – owszem.
- I słyszałem, że nie mieszczą się panu do walizki kamienie…
- Tak.
- To ja chętnie wezmę je panu do Polski, bo mam miejsce w walizce.
Stary Poeta się rozpromienia:
- To fantastycznie – mówi – wspaniale. A… – pyta niepewnie – a ile pan tych kamieni może zabrać?
- Zależy, jakiej są wielkości. Jeżeli jak bochenek, to niewiele, ale jak małe, to sporo.
- Wie pan… - Stary Poeta powoli dobiera słowa – ja tak sobie… myślę… że one razem… nie ważą więcej niż… półtora kilograma.
- To zmieszczą się spokojnie.
Stary Poeta robi się nagle rześki i szybki i leci po ocalone kamienie do pokoju; nie ma w tym nic śmiesznego, jest po prostu wzruszający w swoich geologicznych sympatiach – umawiamy się, że odbiorę je w lobby. Kiedy wracam do stolika i słyszę:
- A, trzy dni temu pana jeszcze było, to nie słyszał pan tamtej historii… schodzimy rano na śniadanie, za chwilę widzimy jak Ygrek podnosi się zza stolika stojącego przy oknie, podchodzi powoli i mówi: „Ja bardzo państwa przepraszam, że się nie przysiądę, ale usiadłem tam, bo przez tamto okno widać taki bardzo ciekawy kamień. I ja go tam obserwuję.” A potem dodał: „Ciekawe, czy można jakoś wyjść do tego ogrodu na tyłach i zobaczyć ten kamień z bliska?” i wrócił obserwować.
Do ogrodu na tyłach wejść się dało, przez basen. Kamień był rzeczywiście duży i na swój sposób pewnie ciekawy, bo z malowniczymi wgłębieniami, choć ja akurat do kamieni feblika nie mam. Ale było coś niebywale ujmującego, coś niebywale mądrego w Starym Poecie, który w całym tym zgiełkliwym, nagabującym, pielgrzymkowo-bazarowym mieście nie chciał się ruszyć zza stolika, bo obserwował kamień. Bo obserwowali się z kamieniem nawzajem.