Historie Johna Grishama są dosyć podobne, zawsze osadzone w jednym środowisku – to świat amerykańskich prawników, sądów i ław przysięgłych. Świetnie się je czyta, zwłaszcza w oryginale, bo są napisane językiem prostym, fabuła wciąga, a cała historia, choć pełna kruczków prawnych, raczej zakończy się w iście hollywoodzkim stylu i na szczęśliwe zakończenie możemy liczyć. Zwykle.
Niestety w przypadku Zaklinacza deszczu trudno jest o świetną rozrywkę. Najpierw przez połowę książki przebijamy się przez problemy studenta Rudy’ego Baylora, który kończy wydział prawa na uniwersytecie w Memphis. Za chwilę będzie musiał zdać egzamin adwokacki. W zasadzie ma już jakąś pracę, którą podejmie po studiach, ale wkrótce okazuje się, że musi szukać innego miejsca zatrudnienia, bo jego kancelarię przejmuje największy miejscowy gracz na rynku adwokackim i dla ambitnego absolwenta nie ma tam miejsca.
Jeszcze w czasie studiów, w ramach przygotowania do zawodu, trafia na sprawę odmowy sfinansowania kosztów leczenia białaczki przez firmę ubezpieczeniową.Sprawa, która początkowo miała się zakończyć jedynie zręcznie napisanym podsumowaniem i wskazaniem dalszego toku postępowania, zamienia się w proces, dzięki któremu Rudy Baylor staje przed ławą przysięgłych jako adwokat. Być może w ten sposób zarobi swoje pierwsze poważne pieniądze, chociaż takie sprawy potrafią się ciągnąć latami.
Jednak każda kancelaria musi z czegoś się utrzymywać, musi mieć jakieś dochody, dlatego Grisham pokazuje „adwokackie hieny”, które wciskają każdemu swoją wizytówkę.Interesuje ich każdy, kto doznał wypadku i aktualnie przebywa w szpitalu, ale kogo jeszcze nie reprezentuje żaden prawnik. Zdobycie takiej sprawy oznacza, że reprezentujący poszkodowanego prawnik może w ten sposób zarobić 1/3 wartości wynegocjowanego odszkodowania. Czasem trafi się jakiś testament do napisania i tak się toczy życie adwokatów z wielkimi marzeniami o jeszcze większych wynagrodzeniach w małym ciasnym biurze w podejrzanej dzielnicy. A, właśnie, bo Rudy Baylor wraz z kolegą otwierają własną.
Druga połowa książki to sam proces przeciwko Great Benefis, firmie ubezpieczeniowej, która uznała, że przeszczep szpiku to absolutnie zbyt ryzykowna metoda leczenia białaczki i jako taka - niekoniecznie zapewni wyleczenie pacjenta (akcja powieści toczy się na początku lat 90., od tego czasu na szczęście sporo się zmieniło, także w samym podejściu do metody leczenia białaczki). Proces ma na celu ukaranie nieuczciwych praktyk firmy ubezpieczeniowej, która nie finansuje leczenia mimo regularnego uiszczania składek.Rudy’emu sprzyja nowy sędzia, z którym miał zajęcia na studiach. Sprzyjają mu także adwokaci z całego kraju, którzy pozywali lub w niedalekiej przyszłości będą pozywać ubezpieczyciela. Sprawą interesują się, oczywiście, media, bo pozwanie takiej firmy to jednak wydarzenie.
W całej książce nie zabraknie podsłuchów, nieuczciwych praktyk, kłamstw w dobrym celu czy przemocy domowej. I tylko zakończenie ma w sobie spory posmak goryczy, po którym czytelnik (czyli ja) się zastanawia, czy aby na pewno zakończenie jest „szczęśliwe”.