Gdy ktoś obcy, niezwiązany i bezduszny mówi, że dziecko jest jak roślinka, można się oburzyć. Gdy roślinką pieszczotliwie, a jednocześnie niezwykle trafnie nazywa rodzic – należy być przygotowanym na opowieść z gatunku bardzo poważnych. Taką bez happy endu. Czy można się jakoś do takiej opowieści przygotować, kazać emocjom się wyłączyć, przygotować świadomość (i podświadomość) na trudne przeżycia, ograniczyć myślenie, nie zadawać pytań? Nie można, bo czytelnik przed lekturą nie ma pojęcia, w co tak naprawdę się pakuje, jak trudno się takie historie czyta oraz, że każdy musi wypracować sobie własną metodę, by sobie z takim tekstem poradzić.
Książka Andrzeja Lipińskiego jest rodzajem pamiętnika. Bohaterką opowieści jest nie tyle on sam, co malutka córeczka – Kalinka. Roślinka. Córeczka urodziła się w poważną wadą genetyczną, na tyle poważną, że uniemożliwiająca funkcjonowanie bez respiratora i całej baterii niezbędnych urządzeń. Choroba jest wyrokiem – o czym dowiadujemy się już na początku. Kalinka może przeżyć równie dobrze rok, jak i 10 lat, średnia przeżytych lat w przypadku jej choroby wynosi 6 lat. Specyfika choroby sprawia, że dziecko porozumiewa się z rodzicami tylko za pomocą oczu, a oni nabierają biegłości w odczytywaniu nastroju, samopoczucia, potrzeb nawet właśnie z wyrazu oczu dziewczynki. Niezwykle ważną postacią w tej opowieści jest mama Kalinki – przez autora nazywana Barką. Razem opiekują się córką, wzajemnie wspierają, rozczarowują kolejnymi uzdrowicielami, razem przeżywają jednocześnie największe radości i dramaty rodzicielstwa.
Tyle faktów. Reszta jest niezwykle specyficznym światem, który rządzi się zupełnie innymi prawami niż codzienność. Z pozoru podobny – doba też ma 24 godziny, słońce wschodzi na wschodzie, zachodzi na zachodzie, w sąsiedztwie rośnie nowy wieżowiec, ale życie toczy się zupełnie innym rytmem.* Rytm ich życia wyznaczają kolejne oddechy córki.* Dzień w dzień, tydzień w tydzień, stale, zawsze, bez przerwy nawet na złapanie oddechu.
Czytelnik zostaje skonfrontowany z życiem, o którym nie ma pojęcia. Drastycznie, bez znieczulenia, ale bez patosu, bez powtarzania formułek o heroizmie poświecenia. Lipiński po mistrzowsku opisuje codzienność. Oswaja nam ten świat we wszystkich jego wymiarach. Co niesamowite, autor opowiada swoje życie jakby było czymś normalnym. Przekonuje, że takie trudne rodzicielstwo może być pięknie i niepozbawione radości, że kluczem do szczęścia może być właśnie normalność w tej nienormalności. Wycieczki – nawet za cenę znoszenia maszynerii po schodach, spotkania z rówieśnikami – bo przecież Kalinka to czuje – pokazuje oczyma, ubieranie miniaturowej choinki – bo oczka małej aż błyszczą na taki widok. Odnajdywanie przyjemności i głębi w sprawach prostych i prozaicznych, to zdaje się być receptą na życie tej rodziny. Receptą, która została zaaplikowana w sposób tyleż bezpośredni, co szczery. Terapia dla autora? Na pewno – z drugiej strony wyciągnięta dłoń, przyjacielski gest w stosunku do tych wszystkich, którzy nie
umieją się odnaleźć w morzu bezsilności w obliczu choroby dziecka. Jeśli może istnieć jakaś forma pomocy i terapii dla takich rodzin – to na pewno jest nią ta książka. Tu tkwi jej największa wartość.
Pytanie o autora wyroku, powód cierpienia istoty zupełnie niewinnej - właściwie nie pada. Jeśli się pojawia, to pod postacią rozważań, nigdy jako oskarżenie, które się wykrzykuje. Takie pytania są jednak nieuniknione, a opowieść do nich zmusza, bo nie sposób na tę historię patrzyć obojętnie. W końcu wkradnie się bezlitosne: dlaczego? W kontekście choroby, poświecenia, heroizmu dnia codziennego. Można spróbować zadać je wedle własnego uznania, ale pytać w ten sposób nie polecam – noc z głowy. Albo – jak w moim przypadku – kilka.
Takich książek nie czyta się dla przyjemności. Bo człowiek potem myśli za dużo i zaczyna zadawać pytania. Na przykład takie o trzęsienie ziemi w Lizbonie 1755 roku…