Trwa ładowanie...
recenzja
14-06-2014 14:56

Człowiek, pies i samochód

Człowiek, pies i samochódŹródło: "__wlasne
d2j3l8g
d2j3l8g

Wsiada sobie człowiek piszący – nazwijmy go tak dla uproszczenia, bo może to być nie tylko pisarz czy dziennikarz, ale też ktoś zawodowo niezwiązany z literaturą, a skłonny do zapisywania swoich przeżyć i wrażeń – do pojazdu, albo do kilku pojazdów kolejno, porusza się trasą uprzednio starannie zaplanowaną lub obmyślaną na poczekaniu, w kierunku określonego punktu względnie bez konkretnego celu, i pisze. Systematycznie, na bieżąco, relacjonując dokładnie przebieg każdego etapu podróży, opatrując zapiski datami i godzinami, albo na żywioł, co jakiś czas spisując to, co zapamiętał z ostatnich dni czy tygodni, czasem dodając jeszcze jakieś własne przemyślenia, wspomnienia, ozdobniki. Efekt może zawierać się w dość szerokiej gamie gatunków, od dziennika poprzez reportaż literacki, esej, aż po powieść drogi, a wcale nie jest powiedziane, że nie może być po trosze każdym z nich.

Minęło ponad pięćdziesiąt lat od czasu, gdy na taką wyprawę wybrał się John Steinbeck, wówczas już autor wielu głośnych dzieł, dzięki którym wkrótce miał zostać zaproszony do Sztokholmu po odbiór najbardziej prestiżowej nagrody świata. Jak sam powiada na wstępie, nie była to jego pierwsza podróż – bo „jak ktoś raz jest włóczęgą, zawsze będzie włóczęgą” – nie wynikała jednak z samej potrzeby bycia w ruchu, lecz miała pewien luźno zdefiniowany cel: „przyjrzeć się znowu temu krajowi-potworowi i spróbować odkryć go na nowo”. I tak wyruszyli w trójkę: człowiek, pies i samochód. Człowiek – pięćdziesięcioośmioletni pisarz, nawykły już do wielkomiejskiego trybu życia, ale nielękający się niewygód i nowych wyzwań. Pies – dziewięcioletni pudel imieniem Charley, z natury nie predysponowany ani do włóczęgostwa, ani do pełnienia roli psa obronnego, a jednak będący doskonałym towarzyszem podróży. Samochód – półciężarówka przerobiona na prymitywny kamper, ironicznie nazwana Rosynantem. Podróż trwała dwa i pół miesiąca, a
czy spełniła swoje założenia? Cóż… Steinbeck nie napisał już kolejnej wielkiej amerykańskiej powieści, ukazującej wrzenie mrocznych emocji pod złudną powłoką powszechnego sukcesu i dobrobytu. Ale napisał Podróże z Charleyem, kawałek prozy tak pięknej i kunsztownej, że aż dech zapiera.

Czy to możliwe? Co może być tak urzekającego w zwykłych podróżnych zapiskach? Przecież tam się na dobrą sprawę nic nie dzieje – auto przemierza jakiś odcinek trasy, zatrzymuje się, kierowca i pasażer wysiadają, kręcą się po okolicy, ten pierwszy od czasu do czasu pogada z jakimiś ludźmi, których nazwiska nawet nie zna (i specjalnie nie pali się, by poznać), ten drugi psim zwyczajem coś obwącha, coś podleje, po czym udają się na nocleg do swego ruchomego domku albo do hotelu. A rano znów ruszają w drogę. John nawet nie notuje na bieżąco szczegółów trasy, czasem nagryzmoli jakieś luźne zdania, „kilka notatek na arkuszu żółtego papieru”, ale wszystkie swoje wrażenia zrekonstruuje dopiero po powrocie. No właśnie… i tu tkwi różnica między przeciętnym wagabundą, ba, nawet między dobrym reporterem a wielkim pisarzem. Żadne tam: „po prawej mijam to, po lewej owo”, „postój od 10.15 do 11.30”. Atmosfera danego miejsca albo całego regionu oddana w kilku zdaniach, tak, by człowiek, który w owym miejscu nie był, od razu
zdołał ją w wyobraźni odtworzyć.

Jedna wymowna scenka zamiast masy detali. Jakaś celna refleksja, niekoniecznie nawet dotycząca tego, co tu i teraz. Doskonały styl i język (świetnie oddany przez fenomenalnego Bronisława Zielińskiego – musiała to być zapewne jedna z jego ostatnich prac translatorskich, bo wydana została kilka lat po jego śmierci).

d2j3l8g

A jeżeli prawdą jest to, co obiegło świat parę lat temu jako wielka sensacja, „że Steinbeck zmyślił większość tej książki”? Niejaki Bill Steigerwald, dziennikarz zajmujący się dotąd publicystyką polityczną, postanowił bowiem zdemaskować „prawdę o Charleyu” (tak – truthaboutcharley.com - brzmi tytuł jego bloga), uświadamiając czytelników, że „Steinbeck, który rzekomo nocował w swej półciężarówce, w rzeczywistości zatrzymywał się w luksusowych hotelach”, a podczas podróży „prawie w ogóle nie był sam” („przez 45 z 75 dni wyprawy towarzyszyła mu ukochana żona Elaine”). Jako dowód kolejnego kłamstwa noblisty „o wieczorze na kempingu nieopodal miasteczka Alice {…} gdzie spotkał aktora szekspirowskiego” ma służyć „opatrzony datą list od pisarza do Elaine”, na podstawie którego samozwańczy śledczy odkrył, iż „w rzeczywistości Steinbeck spędził ową noc w leżącym ponad 500 kilometrów dalej mieście Beach, w motelu z ciepłą wodą”. Szkopuł w tym, że w Podróżach z Charleyem wszelkie określenia czasu sprowadzają się
do „był złoty jesienny dzień”, „zostałem dwa dni”, wygląda więc na to, że Steigerwald znał kalendarium wyprawy lepiej, niż sam autor... Ale gdyby nawet – gdyby owego aktora spotkał nie koło Alice, lecz gdzie indziej, gdyby rzeczywiście „farma nieopodal Lancaster w New Hampshire, gdzie Steinbeck miał samotnie obozować, nigdy nie istniała” (autor nie podaje żadnych bliższych szczegółów co do lokalizacji tego miejsca – czyżby więc Steigerwald zlustrował cały teren w promieniu kilkudziesięciu kilometrów, autorytatywnie stwierdzając, że przed pół wiekiem nie było na nim jakiejkolwiek farmy?), gdyby w swej półciężarówce spędził ledwie pięć z siedemdziesięciu pięciu nocy – i gdyby wobec tego Podróże z Charleyem miały być nie reportażem, nie dziennikiem podróży, lecz powieścią – czyż ich wartość literacka miałaby przez to zmaleć?

Można się przekonać samemu. Jeśli o mnie chodzi, na „prawdę o Charleyu” jakoś nie mam zapotrzebowania – wystarczy mi trzysta parę stron pięknie napisanej, choćby i nie nazbyt starannie udokumentowanej, opowieści.

d2j3l8g
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d2j3l8g