Drugi tom cyklu o perypetiach posterunkowego Petera Granta, ucznia czarodzieja, cierpi na tę samą przypadłość, co pierwszy - rozkręca się bardzo powoli. Właściwie Księżyc nad Soho łapie tempo dopiero w połowie objętości, stąd przez pierwszą część brnęłam dość długo. Drugą za to pochłonęłam za jednym podejściem.
O ile przy poprzedniej odsłonie niespieszną ekspozycję można było tłumaczyć koniecznością przedstawienia bohaterów i świata oraz zawiązania akcji, tym razem ta wymówka odpada, gdyż bohaterowie muszą od samego początku borykać się z konsekwencjami wydarzeń z * Rzek Londynu*. Lesley wypadła z obiegu, Nightingale ciągle nie ukończył rekonwalescencji i Peter musi radzić sobie sam, gdy muzycy jazzowi występujący w Soho zaczynają w niewyjaśnionych okolicznościach padać jak muchy tuż po występach. Nie trzeba dodawać, że akurat ten moment ojciec bohatera, dawniej jazzowa sława, wybiera na powrót na scenę przy nowym instrumencie. A żeby było jeszcze ciekawiej, poznana w toku sprawy ponętna wielbicielka jazzu okazuje młodemu posterunkowemu swoje względy i zainteresowanie w sposób niemożliwy do pogardzenia.
Co się Aaronovitchowi niewątpliwie udało, to stworzenie atmosfery, umiejętne wykorzystanie motywu muzycznego jako napędu intrygi i oddanie obyczajów panujących w jazzowym światku. Sprawia to, że leniwy rytm opowieści wydaje się do pewnego momentu wręcz stosowny (choć chwilami działa nieco usypiająco). Mimo wszystko konstrukcja fabuły nadal nie jest najmocniejszą stroną autora, nie tylko ze względu na nierównomierne tempo, ale również brak finezji w łączeniu wątków i zbyt wczesne wykładanie „kawy na ławę”, gdyż sporo przed końcem pewne kluczowe dla rozwiązania sprawy kwestie stają się oczywiste dla każdego poza bohaterem. Powstaje pytanie: jakim cudem, skoro było to tak oczywiste, proceder mógł trwać bezkarnie przez sześćdziesiąt lat z okładem? Ale zadawanie tego rodzaju pytań nie wpłynie dodatnio na ocenę całości, gdyż Aaronovitch się nad nimi pochylić nie raczył. Drobiazgowość nie jest w jego stylu.
Dodatkowo autor nabrał brzydkiej maniery ujawniania nam nowych faktów na temat magii akurat wtedy, gdy są mu fabularnie potrzebne, i łatania sobie w ten sposób logicznych niedoróbek. A i tak najczęstsza łata to „w zasadzie nie wiadomo, wszystko jest możliwe”. Zaś wielu nowych konkretów z dziedziny mechaniki magii bynajmniej w tym tomie nie poznamy, pod względem oszczędności w dawkowaniu informacji o świecie Aaronovitch przypomina Mike'a Careya . Niestety, na innych polach do autora cyklu o Feliksie Castorze wciąż mu wiele brakuje.
Mimo wszystko jednak Księżyc nad Soho ma w sobie to nieuchwytne coś, co nie pozwala go porzucić przy rozmemłanym początku, a gdy wreszcie akcja ruszy, staje się naprawdę wciągający. Jestem skłonna dać autorowi kolejną szansę, do trzech razy sztuka, ale podtrzymuję wcześniej wyrażoną opinię - nie brak pisarzy, którzy zrobili przed nim coś podobnnego na o wiele wyższym poziomie, a zachwyt tym cyklem, wychodzący poza środowisko czytelników fantastyki, pozostaje dla mnie niezrozumiałym fenomenem.