Chłopina
Jest coś nieodparcie wzruszającego w tym biedaku ze wsi spod Krasnegostawu, który przez lata brnął do miejskiej biblioteki i czytał, co mógł przeczytać.
Sprawdziłem w starych felietonach: dokładnie rok temu pisałem o zadawaczach pytań na spotkaniach literackich. I znowu, w ogólnej plusze i listopadności (widać najlepszy to czas na tego typu rozrywki), wybrałem się na objazd po bibliotekach i ośrodkach kultury, tym razem na wschód. Ale nie do Siedlec czy Lublina, ale na wschód prawdziwy, na Kresy w zasadzie: Chełm, Krasnystaw, Zamość. Inny to kawałek Polski – tu chciałbym uspokoić miejscowych patriotów: nie że gorszy czy brzydszy (choć o tej porze roku, w ziąbie i siąpie, każdy kawałek Polski jest brzydszy i jedną nóżkę ma krótszą), po prostu inny – na polach żerdzie po chmielu, mniej miast i wsi, więcej zieleni (czy, zważywszy listopad, raczej szarozieloności i burozieloności), w miastach i miasteczkach cerkwie i synagogi albo cerkwie przerobione na kościoły i synagogi przerobione na kowbojskie restauracje; ulica Lwowska to nie jakaś fanaberia (jak Lwowska w Warszawie), ale rzeczywisty trakt na Lwów, który jest o rzut kamieniem, a wszędzie chrapliwe,
dudniące wschodnie nazwy: Dorohusk, Uherka, Hrubieszów. Dziwny ten splot, jakby dalej tam mieszkali carscy generałowie, cadycy, ormiańscy kupcy, mieszały się języki i tradycje, kompleksy prowincjonalnych rejentów i wielkość magnaterii. Jeszcze dalej nazywano taką plątaninę „żmutem”.
A gdzie bym nie pojechał – tam ogromna życzliwość, oprowadzanie po mieście, stosy prezentów, tomików, pism literackich, książek, a nawet butelka wina porzeczkowego (raz już dostałem butelkę pigwówki, też w Kongresówce, ale dalej, w Łodzi, i muszę powiedzieć, że w obu przypadkach była to prawdziwa rozkosz dla podniebienia), słowem: iście wschodnia gościnność, żywcem wzięta z pozytywnych stereotypów.
Nie zawracałbym jednak Państwu głowy tymi opowieściami, gdyby nie te prezenty właśnie (i nie wino porzeczkowe mam na myśli), a konkretnie: pisma literackie. Kłębi się bowiem na tym wschodzie od pism, aż furkoce, gdzie nie pojechać tam redakcja i redaktorzy, i pisanie, i publikowanie, i środków z europejskich funduszy pozyskiwanie. Przy czym piszę to zupełnie bez ironii, bo na ogół jest to okupione ogromną pracą różnych ludzi dobrej woli, którzy harują (przeważnie bez honorarium) po to tylko, żeby dołożyć miejscową cegiełkę do rozległej i rozmaitej całości, jaką jest polskie życie literackie. A gdyby nie oni, nie dowiedziałbym się o Stanisławie Bojarczuku.
Dziwo ten Bojarczuk. Nie bardzo wiadomo jak do niego podejść. Na okładce „Poetyckich Łanów”, jednego z tych lokalnych czasopism, trzy zdjęcia: jedno z lokalnego atelier: Bojarczuk, pięćdziesięcioletni może, w długim płaszczu i wysokich butach, siedzi na krześle, wsparty o okrągły stolik: wysokie czoło, łysina, wąsik, proste, chłopskie rysy. Wszystko matowe, począwszy od schodzonych butów, po tło fotograficzne, na którym jakiś pacykarz wymalował topole. Tylko guzik błyska. Na pozostałych dwóch zdjęciach stary, zgarbiony chłopina, pomarszczony, rozczochrany, siedzi na przyzbie bielonej chaty. W ręku laska i kapelusz, na grzbiecie jakaś porozdzierana kapotka z owczego runa, bidna koszula. Stanisław Bojarczuk, autor tysiąca sonetów.
Urodzony we wsi (ironia losu!) Krakowskie Przedmieście w 1869 roku, dziecko chłopów pańszczyźnianych, Bojarczuk przeszedł tylko przez dwie klasy zimowej szkółki. Żył z całą siedmioosobową rodziną w połówce dwuizbowej chaty, na starość oddał mizerne gospodarstwo synowi i pasał krowy, z czego był ponoć bardzo zadowolony, bo miał czas na pisanie i czytanie. A czytał, co widać z wierszy, sporo, gromadząc dziwną, eklektyczną wiedzę samouka. Wiersze skrobał byle gdzie, na papierzyskach, strzępkach, makulaturze, bez znaków interpunkcyjnych, jak leci, bez spacji, nie mówiąc już o stosowaniu zasad ortografii; jeśli wiersz mu przychodził do głowy w czasie pasania, zdejmował but, kładł wymemłany papier na podeszwie i tak pisał, pokrzykując od czasu do czasu na krowy. Być może raz w życiu wybrał się pociągiem do Warszawy, poza tym żył w swoim kawałku świata, chadzając tylko na odpusty w okolicznych miejscowościach. Dożył sędziwego wieku 87 lat, zmarł ostatniego dnia grudnia 1956 roku. Tego samego grudnia, kiedy
ukazał się jedyny tomik jego wierszy, „Blaski i dźwięki”, zbiór ponad stu sonetów (częściowo połączonych w pary, „syriuszki”, które Bojarczuk tak nazywał od Syriusza, gwiazdy podwójnej). Ot, ktoś, dzięki staraniom lokalnego społecznika, dowiedział się o „chłopskim poecie” z prasy, Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza klepnęła decyzję, bo sojusz robotniczo-chłopski, i wydała. Nie wiadomo nawet, czy miał w ręku własną książkę. Z pewnością jej nie widział, bo na starość oślepł.
Już jako mały chłopiec chciał być, jak sam mówił, „chłopskim Petrarką”, choć skromnie – i słusznie – dodawał „pewnie nigdy nie dorównam temu mistrzowi doskonałością formy”. Ale też i Petrarka Bojarczuka, musimy mieć tu na uwadze, to Petrarka w przekładach młodopolskich i wcześniejszych jeszcze, a zatem stąpający wysoko na dziewiętnastowiecznych koturnach, krewny Asnyka i Tetmajera.
I w tym jest ta poezja najciekawsza, na styku prawdy i poetyckiego napuszenia. Siedzi ten Bojarczuk, chłopina w podartej koszulinie, i pisze:
Jam Krezus śnień śród hurys mar… półnagi, bosy,
Pławię się w ziół szmaragdach, depcę perły rosy,
A pokłony mi biją zbóż gnące się kłosy…
Nektar boskich ambrozji spijam z kwiecich kruży,
Flora ścieli mi kilim z półrozkwitłych róży,
A echo wodospadu brzmi w tremol Caruzży.
Czego tu nie ma! Krezus, Flora, mary i hurysy (a nawet hurysy mar), nektar i ambrozja (więcej, nektar ambrozji), szmaragdy, perły, kilimy i kruże, a w dodatku ten tremol Enrica Caruso, podówczas pierwszego tenora świata, młodopolską modą przerobiony dla rymu z „Carusowego” na „Caruzży”. A chodzi, z grubsza o to, że o świcie chłop poszedł boso pasać krowy.
Łatwo to wykpić, podobnie jak całe stada literackich samouków, którzy w pocie czoła składają swoje rymy, publikują w „Kociewskich almanachach poezji wigilijnej” czy „Wiosenne łąki. Pokłosie konkursu o Pułtuski Laur Kopru” – ale, jak pisał rejent zamojski, Bolesław Leśmian, „A ty z tej próżni czemu drwisz, kiedy ta próżnia nie drwi z ciebie?”.
Jest coś nieodparcie wzruszającego w tym biedaku ze wsi spod Krasnegostawu, który przez lata brnął do miejskiej biblioteki i czytał, co mógł przeczytać, chłonął młodopolskie wiersze, książki o antycznej kulturze, o historii literatury, o muzyce; który przez kolejne dziesięciolecia, mieszkając w maleńkiej, zatłoczonej izdebce, sypiając na wyrku pod przybitym do ściany portretem Prusa, lepił sonety. Sonety, które już wtedy, kiedy powstawały, były groteskowo przestarzałe, złożone językiem Tetmajera (podczas gdy wydawano Skamandrytów, Przybosia, Czechowicza, Różewicza) i których nikt nie potraktowałby poważnie (na tej samej zasadzie, na jakiej Skamandryci nie traktowali poważnie Leśmiana i Iwaszkiewicza, chłopczyka z prowincji, który zjechał z zapadłych kresów i myślał, że dobry wiersz to wiersz symbolistyczny, podczas gdy symbolizm traktowano tak, jak mniej więcej dziś meblościanki gierkowskie z zestawu „Puszcza 76”).
Biedny ten Bojarczuk ze zdjęcia. Zacny, myślę sobie, człowiek. Wtórny, imitacyjny, niekiedy błyskotliwy autor celnej frazy, niekiedy zatrącający o grafomanię rymoskładacz; biedny kuzyn na bankiecie.
Ale jaka godność od niego bije. Sam mógłby obronić honor literatury.
PS: Niedawno staraniem J. Zięby ukazały się Linie liryki, zbiór około trzystu sonetów Bojarczuka. Zdjęcie z malowanymi topolami i błyszczącym guzikiem (a także obszerny biogram) można znaleźć w Wikipedii.