Byłem likwidatorem Czarnobyla. "Zachęcali do pracy na dachu reaktora. Niektórzy poszli"
- W książeczce mam zapisane, że podczas służby w zonie otrzymałem ponad 17 rentgenów, ale pisali tylko tak dla zamydlenia oczu. Z całą pewnością otrzymywaliśmy dużo więcej – wspomina jeden z Polaków, który musiał usuwać skutki katastrofy w Czarnobylu.
W latach 1986-1989 na 30-kilometrowym obszarze wokół elektrowni w Czarnobylu pracowało oficjalnie prawie 20 tys. likwidatorów z republik bałtyckich. Paweł Sekuła przeprowadził szereg rozmów z mieszkańcami Łotwy (narodowości łotewskiej i polskiej), którzy byli w tym gronie, a także z rodzinami likwidatorów.
Zapisy tych rozmów przedstawił w książce "Likwidatorzy Czarnobyla", która ukazała się 29 marca nakładem Wydawnictwa Naukowego PWN. Poniżej zamieszczamy jej fragment.
Józef Truskowski – szeregowy
Jestem Polakiem i tak mam wpisane w dowodzie osobistym. Mój dziadek urodził się w Krakowie, tam spędził dzieciństwo i wczesną młodość. Moja kuzynka w przeszłości wielokrotnie jeździła do Krakowa odwiedzać naszych krewnych. Dziadek ożenił się i wyjechał na Litwę. Moi dziadkowie mieli piątkę dzieci, czterech synów i córkę. Ostatnie dziecko z tego rodzeństwa – moja ciocia – umarła 12 kwietnia 2018 r.
Przed II wojną światową ojciec poznał w Dyneburgu moją mamę i po ślubie przeprowadził się do pobliskiego miasteczka Ilūkstes. Ja urodziłem się w 1949 r., ukończyłem dziewięcioklasową polską szkołę, a po wojsku, w 1973 r., ożeniłem się i razem z żoną zamieszkaliśmy w Jurmale.
Przed katastrofą w Czarnobylu pracowałem w kołchozie rybackim jako kierowca-ekspedytor. Rozwoziłem produkty po całej Łotwie. Miałem wtedy 37 lat, rodzinę, syna. Do Czarnobyla zmobilizowali mnie pod koniec listopada 1986 r., byłem tam ponad trzy miesiące, a do domu wróciłem 8 marca – pierwsze, co zrobiłem po przyjeździe, to kupiłem żonie bukiet kwiatów.
Zobacz także: Chciał poznać świat piratów. W niewoli spędził 977 dni
Służyłem w batalionie inżynieryjno-drogowym (JW 36826), część naszych oficerów to nie byli żołnierze z rezerwy, tylko zawodowi. Sama mobilizacja wyglądało bardzo prosto. Wieczorem po pracy przysłali do domu wezwanie na ćwiczenia do wojska, następnego dnia miałem się stawić w wojenkomacie. Tam wsadzono nas do autobusów i zawieziono do Rygi, noc spędziliśmy w Suži.
Następnego dnia pojechaliśmy na lotnisko. Nie mówili nam, dokąd jedziemy, ale już wcześniej podczas rozmów z chłopakami domyśliłem się, że chodzi o Czarnobyl. Na Ukrainę polecieliśmy samolotem transportowym. Po wylądowaniu posadzili nas na ciężarówkę krytą brezentem i zawieźli do naszego miejsca dyslokacji w miejscowości Steczanka. Dotarliśmy tam już po zmroku, był koniec listopada, bardzo zimno, mróz.
Pracę w zonie rozpoczęliśmy na przełomie listopada i grudnia. Zapamiętałem, że choć pora była już zimowa, w opuszczonych ogrodach na drzewach wisiały duże czerwone jabłka, ale nie wolno było ich zrywać.
(…)
Po przybyciu na miejsce dyslokacji zaczęli nas wypytywać o zawód, kto się czym zajmował. Potrzebny był kierowca i spawacz. Ja podczas służby w armii (w artylerii) byłem kierowcą mechanikiem. Nie miałem przy sobie prawa jazdy, zanim żona przysłała mi z domu, jeździłem bez dokumentów samochodem pomocy drogowej – taki warsztat na czterech kółkach. Zajmowaliśmy się usuwaniem awarii pojazdów, wulkanizacją i tym podobne. Woziłem też ludzi ze Steczanki do Prypeci, likwidatorzy wybierali tam wierzchnią warstwę ziemi i ładowali na ciężarówki.
Potem dostałem inny samochód i woziłem nim jednego chorążego do Czarnobyla po części zapasowe do pojazdów. Dostarczaliśmy je do jednostki w Steczance, tam odbywały się naprawy, wymiany silników itd. Czasami po pracy trzeba było jechać do Prypeci po części zapasowe dla kierownictwa. Ich auta były już stare, często się psuły, a w garażach Prypeci stały samochody zostawione podczas ewakuacji – czajki, wołgi, bobiki i inne. Wyciągaliśmy te samochody z boksów, rozbieraliśmy na części, wymontowywaliśmy silniki, mostki i ładowaliśmy na platformę albo do kabiny, a potem woziliśmy to wszystko do Steczanki i remontowaliśmy naszemu szefostwu samochody.
Staraliśmy się przebywać w Prypeci nie dłużej niż godzinę, wiedzieliśmy, że to niebezpieczne, samochody były skażone, od tych części zapasowych promieniowało na metr. Kierowcy, którzy potem tymi bobikami wozili swoich dowódców, również pochłonęli dawki promieniowania, ale takie było polecenie.
Mieliśmy dozymetry – "ślepe", ale nikt ich nie sprawdzał. W książeczce mam zapisane, że podczas służby w zonie otrzymałem ponad 17 rentgenów, ale pisali tylko tak dla zamydlenia oczu, z całą pewnością otrzymywaliśmy dużo więcej.
Pod koniec przyjechał do nas jeden pułkownik i zaczął nas agitować, żebyśmy poszli popracować łopatami na dachu trzeciego reaktora. Obiecywał, że od razu pozwolą nam wrócić do domu. Ale chłopcy w dość niewybredny sposób odmówili, choć byli i tacy, którzy się zgadzali.
(…)
Przełożeni od razu nas uprzedzili, żebyśmy nawet na krok nie schodzili z jezdni, bo nie wiadomo, w co "wdepniemy". Tam mogły być pola wysokiego promieniowania. Mimo to raz zdarzyło się, że zboczyliśmy z drogi i weszliśmy do jednego z opuszczonych domów. W środku wszystko wyglądało, jakby zostało nagle porzucone. W zabudowaniach gospodarczych leżały zdechłe zwierzęta, martwe świnie, a na poboczu drogi, nie wiadomo skąd, biegało źrebię. Takie obrazy widzieliśmy. To robiło strasznie przygnębiające wrażenie.
W Prypeci chodziliśmy zaglądać do mieszkań w blokach. Stały już pootwierane. Chociaż wzmacniali ochronę, wszystko jedno, złodzieje i tak z łatwością przedostawali się do miasta.
Jeździliśmy też czasem do miasteczka Poliśke, żeby kupić jakieś produkty, mleko, ser. Sklepy były czynne, kupiłem sobie kurtkę i koszulę. To była najbliżej od naszego obozu położona miejscowość, w której ludzie żyli zupełnie normalnie.
(…)
Były takie przypadki, że w naszej 30-kilometrowej strefie podwoziliśmy po drodze miejscowych ludzi. Oni nie chcieli wyjeżdżać, mówili, że w nowych miejscach osiedlenia tylko wegetowali, a nie żyli, że tak czy inaczej muszą umrzeć. Woleli wrócić umierać do swoich domów na terytorium zony.
(…)
Trudny powrót do domu
Długo czekaliśmy, aż zamienią nas rezerwiści z Estonii. Kiedy w końcu przyjechali, zaczęli nas w małych grupach puszczać do domu. Wyjeżdżaliśmy pociągiem ze stacji w Owruczu. Nie chcieli nas wpuścić do wagonów, może bali się, że jesteśmy skażeni, to wzięliśmy pociąg szturmem, a konduktorkę zamknęliśmy w komórce. Kto miał, przebierał się w cywilne ubrania. Buty zostawiłem stare, ale nie mierzyłem im napromieniowania, po powrocie od razu je wyrzuciłem.
Po demobilizacji wróciłem do pracy, nie chodziłem do lekarzy, ale po pięciu latach zacząłem odczuwać dolegliwości zdrowotne i zwróciłem się po pomoc do specjalistów ze szpitala Stradiņša w Rydze. Leczenie niewiele pomagało, z każdym rokiem było coraz gorzej.
Powyższy fragment pochodzi z książki Pawła Sekuły "Likwidatorzy Czarnobyla", która ukazała się 29 marca nakładem Wydawnictwa Naukowego PWN.