Burza wokół choroby Englerta. W rozmowie z WP nie przebierał w słowach
- Czuję się świetnie i nigdzie się nie wybieram - zapewnia Jan Englert, o którym ostatnio pisze się jako o kimś na granicy śmierci. Wszystko przez wzmiankę w książce, która ma się ukazać 10 listopada. Aktor, reżyser i dyrektor Teatru Narodowego napisał w niej, że ma nieoperacyjnego tętniaka. Wirtualna Polska postanowiła zbadać sprawę u źródła, czyli zapytać samego Englerta, jak się czuje i czy choroba naprawdę zagraża jego życiu.
Przemek Gulda, WP.PL: Panie dyrektorze, informacja o pana chorobie wywołała ogromne poruszenie...
Jan Englert: To jest bzdura, a nie żadna informacja.
Naprawdę?
To jest typowa sytuacja, kiedy z byle czego robi się wielką sensację. Ktoś wyrwał fragment mojej książki z kontekstu i robi z tego aferę. A tu nie ma żadnej afery. Gdyby ktoś przeczytał uważnie całą książkę, wiedziałby, że przez cały czas sobie w niej żartuję.
No ale informacja o tętniaku to przecież nie żart?
Pisałem o tym raczej jako o ciekawostce. O znalezisku. Bo mam go od wielu lat. I nic o nim nie wiedziałem. I nagle okazało się, że tam jest. Ale to w żaden sposób nie zmienia nic w moim życiu.
Ale pojawiła się informacja, że jest nieoperacyjny. To brzmi groźnie.
To brzmi groźnie tylko wtedy, kiedy ktoś nie ma zielonego pojęcia o medycynie, ani w ogóle o niczym. To, że jest nieoperacyjny, jest tylko najlepszym dowodem na to, że to nie jest nic groźnego. Nie operuje się go, bo nie zagraża życiu. Po prostu sobie jest i tyle.
Sharon Stone dowiedziała się o sytuacji w Polsce. Nie gryzła się w język
Nie martwi to pana?
Ani trochę. Żyłem z nim tyle czasu, to jeszcze trochę pożyję. Martwi mnie tylko, a raczej bawi i denerwuje to, co media próbują zrobić z tą informacją. Już mnie prawie uśmierciły. Zresztą już wcześniej byłem ze dwa razy uśmiercony w internecie, zaczynam się do tego przyzwyczajać. Był kiedyś taki żart: ktoś napisał na murze: "Bóg umarł. Nietzsche", a potem ktoś inny dopisał: "Nietzsche nie żyje. Bóg". Wydaje mi się, że to bardzo podobna sytuacja: internet próbuje mnie uśmiercić, ale dla mnie to internet jest martwy.
Jak to?
Po prostu. Jestem żywym dowodem na to, że można bez tego żyć. Nie mam żadnych mediów społecznościowych, nie odróżniam Facebooka od Instagrama. Jedni powiedzą, że nie wiem, co się dzieje na świecie. Ale ja im odpowiem, głośno i stanowczo: to wy nie wiecie, co się dzieje na świecie, bo ten wasz internet to nie jest prawdziwy świat.
Czyli dobrze się pan czuje?
Chyba pan słyszy. Informacja o tym, że internet huczy o mojej chorobie, zastała mnie na urlopie, na tygodniowym wyjeździe. Dobrze się tam bawiłem i czułem wspaniale.
Ale myśli pan czasem o śmierci?
Ale o czym tu myśleć? To jest bardzo prosta sprawa: jedyny kontrakt, który musi być wypełniony, niezależnie od tego, jak bardzo będziemy się starać, żeby tego uniknąć. Szkoda czasu i wysiłku.
Czyli co: wszystko dobrze u pana?
Tak, nie mam nic do dodania. Może tylko to, że muszę mocno zawieść tych wszystkich, którzy liczyli, że umieram i wkrótce mnie już nie będzie. Nic z tego. Jestem zdrowy i na razie nigdzie się nie wybieram. I kropka.