Trwa ładowanie...
recenzja
14-04-2011 12:02

Buchnęło, zawrzało i zgasło

Buchnęło, zawrzało i zgasłoŹródło: Inne
d3qr6p5
d3qr6p5

Zapewne w autorskim założeniu Bomba w windzie miała być książką ambitną, ciekawą i przede wszystkim nowatorską. Niestety, nie wiedzieć czemu zrealizowane dzieło za nic nie przypomina tego planowanego, a to, co czytelnik dostaje, to nieco wtórna powiastka, która sama w sobie się gubi. I nie zachęca, by jakoś się w niej (ją) odnaleźć.

Richard Burton, Anglik, główny bohater najnowszej powieści Łukasza Gołębiewskiego, hedonista i lekkoduch, zostaje uwieziony w windzie hotelu, w którym wynajmuje pokój. Wszystko – a przynajmniej on sam jest o tym święcie przekonany – wskazuje na to, że ktoś podłożył bombę. Mężczyzna traci głos, uszkadza sobie kostkę, ma przy sobie tylko kilka zbędnych drobiazgów i… popada w maniakalne myślenie o śmierci, która w jego mniemaniu niechybnie go czeka w ciemnym windowym szybie. Oczekując na pomoc spogląda wstecz na całe swoje życie, które okazuje się być ciągiem niebezpiecznego balansowania na granicygranicy życia i śmierci.

Sam pomysł na taką powieść nie jest zły, choć – jak zostało wspomniane – wtórny. Nieco schematyczny jest i bohater, i jego położenie, które aż prosi się, by właśnie w taki sposób pociągnąć fabułę. Wieczny ryzykant, któremu zawsze wszystko uchodziło na sucho, nagle staje w obliczu śmierci (choć można odnieść wrażenie, że nieco przesadza, powiedzmy, że jest po prostu w nieciekawym położeniu…) i zaczyna przypominać sobie wszystkie wcześniejsze, podobnie niebezpieczne sytuacje, z których jednak zawsze wychodził cało. Teraz jednak ciasny szyb windy nie rokuje zbyt dobrze, w końcu Burton nie ma głosu (w zasadzie dlaczego…?), więc nie może krzyczeć. Ma jednak na tyle samozaparcia, by spisywać swoje przemyślenia, w zupełnych ciemnościach, zapewne ku potomnym…Opowiada więc historię swojej rodziny, w której wszyscy ginęli w niemalże hollywoodzki sposób, snuje wydumane egzystencjalne rozważania, filozofuje aż miło… Cała sytuacja wydaje się nieco groteskowa, sytuacja jest nieco przejaskrawiona, bohater po krótkim
czasie (oczywiście nie ma zegarka, komórka nie działa…) zaczyna usychać z pragnienia i pije własny mocz, bo właśnie dzięki temu kiedyś przeżyli uwięzieni pod ziemią górnicy. Opowiada o swoich miłosnych podbojach, narkotykowych ciągach, stryjence Helen, która straszyła go opowieściami o duchach i rodzicach, którzy zginęli – jakże by inaczej – w katastrofie lotniczej, największej pod względem liczby ofiar w lotnictwie cywilnym. Wszystko więc, nie tylko bohater, jest silnie nadmuchane, napompowane, z wielkim blichterm, ale… zupełnie nieprzekonujące i miałkie. Trudno stwierdzić, czy tak miało być – czy zarówno bohater, jak i snute przez niego wspomnienia mają być raczej traktowane z przymrużeniem oka (mimo całej dramaturgii, wszak to opowieści, którym patronuje Tanatos…), czy to historia zupełnie na poważnie, mająca stanowić przyczynek do refleksji nad własnym życiem, traktowanym czasem w nieco zbyt lekki sposób? Żaden pomysł nie jest dobry, bo ani tu nic do śmiechu, ani nic, co skłaniałoby do głębszych
przemyśleń. Ot, taka sobie historia, właściwie bez głębszego sensu.

Ratunkiem (ale czy na pewno…?) dla niej mógłby się wydawać niespodziewany „zwrot” akcji. Oto nagle opowieść Richarda urywa się w momencie, kiedy ten w końcu decyduje się wypalić ostatniego chesterfielda, a jej miejsce zastępuje już ciąg odautorskich uwag odnośnie samej postaci głównego bohatera (który zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach…) i jego notatek, które rzekomo zostały autorowi przekazane. Okazuje się, że żaden wybuch w windzie nie miał miejsca, ba, może nawet sam Richard Burton nie istnieje. Rodzi się banalne pytanie: po co więc cała ta historia? Cała powieść okazuje się jedną wielką mistyfikacją, bo i główny bohater, jak się okazuje, lubił sobie nieco pofantazjować odnośnie swojego życiorysu. Nie wie tego również sam autor, który wciela się w rolę narratora i sam pozwala sobie na autokreację, której jest nieco zbyt dużo. Byłem, widziałem, rozmawiałem... O kim w zasadzie jest książka? Jaki ma cel? Kim był Richard Burton? Trzeba wspomnieć, że jego historie o balansowaniu na granicy życia i
śmierci nie są jakieś nad wyraz ciekawe, jak zostało wspomniane, są raczej naciągane, od skrajności w skrajność, od osobowości w osobowość. Czyli można uznać, że de facto Burton był nijaki, bo sam nie potrafił odnaleźć sposobu na swoje życie, był bezcharakterny, a wszystko to nadrabiał pewnością siebie (trącącą z lekka desperacją) i arogancją. Po prostu zabawy w nieśmiertelność, a może raczej lekkomyślność, niedojrzałego chojraka. Który zresztą mógł wcale nie istnieć. Który może jednak gdzieś jest. Który prawdopodobnie… Który jest nudny, ot, po prostu, co to dużo mówić.

d3qr6p5

Czy możliwe byłoby inne rozwiązanie fabularne książki? Richard mógł przeżyć, zostać uwolnionym z windy po dwóch godzinach, które jemu wydawały się wiecznością, w ciągu których postradał zmysły, bo wcale nie był taki odważny… Ale to dałoby się przewidzieć. Mógł umrzeć w windzie i pozostawić po sobie wspomnienia nawróconego męczennika, który szczerze żałował swojego nieodpowiedzialnego życia. Ale to też byłoby za proste. Niestety, powieść pozbawiona jest zupełnie potencjału, który mógłby uczynić z niej coś więcej, niż po prostu kolejny lekturę, która próbuje zmierzyć się z tematem śmierci, ale jakoś sobie nie radzi. A szkoda, bo może w tym tkwiłaby jej szansa na zupełnie inny, całkiem pozytywny odbiór. Powieść (powiastka) popularna mogłaby okazać się nośnikiem wyraźnych wartości, których nie trzeba by się głęboko dopatrywać, bo byłyby oczywiste, i które nie musiałby być definiowane, ergo nie traciłyby na znaczeniu. Refleksja o śmierci byłaby widoczna i wystarczająco mocno sugestywna. Jednak w takim
kształcie, w jakim powieść jest, nic mocniejszego nie da się z niej wykrzesać. Jednym z lepszych wydanych w ostatnich latach „podręczników umierania” są eseje Anatole'a Broyarda, który – będąc na łożu śmierci w ostatnim stadium choroby – puszcza do czytelnika szelmowski uśmiech i opowiada, w jaki dobrze umierać. Przytacza też setki innych dzieł, w których śmierć stanowi motyw przewodni. Podobnie mogłoby być w Bombie w windzie(mimo że utwory diametralnie różnią się od siebie), choć tu dziełami byłyby fragmenty z życia, a chwile w windzie mogłyby być spowiedzią, błyskotliwym rachunkiem sumienia… No ale nie są, a powieść nie mierzy tak wysoko. Oczywiście, nie można zarzucić autorowi, że nie spełnił swoich obietnic, bo jednak nic nie obiecał, raczej chciał zaskoczyć. Tylko ciężko zrozumieć, czym…

Poprzez ukazanie brawurowego, miejscami zupełnie niewiarygodnego życia londyńczyka Richarda Burtona, a później poddanie wszystkiego, co zostało przez niego powiedziane wszelkiej wątpliwości, autor stara się wprowadzić czytelnika w zakłopotanie, robi mętlik w głowie, do końca trzyma w zawieszeniu. Gdzieś jednak podczas lektury traci się zainteresowanie tym, czy opowiedziana historia jest prawdziwa, rozmywa się jej sens. Ukazuje się autor, który poszukuje swojego bohatera, sam przy tym wcielając się w główną postać swojej książki, co niejako sprowadza powieść na ziemię – ze strefy śmierci, o którą czytelnik ocierał się wraz z Burtonem, z szaleństwa, któremu się poddawał, z niesamowitych, prawdziwych lub nie, przygód zostaje jedynie niepewność i – co tu dużo mówić – rozczarowanie. Bo jeśli Richard Burton nie istnieje – to po cóż wkładać do głowy takie historie. A jeśli istnieje – ok, ale już sama wątpliwość odnośnie jego osoby sprawia, że wraz ze zbliżaniem się do końca lektury staje się on niewyraźny,
wyblakły… Robi się z Bomby w windzie jakiś zbeletryzowany paradokument, coś na kształt Lemowskiej Doskonałej próżni (znowuż należy przywołać się do porządku – oczywiście, to zupełnie inna liga…). Ale cóż – autor sam sobie, o sobie i o nieistniejącym bohaterze… Tylko czy ktoś da się nabrać?

Bomba w windzie ma jeszcze jedną przywarę, którą można podciągnąć pod literacką pornografię. Niech tak Cejrowski powie w środku kolejnej książki, że nigdy nie ruszał się z domu, Kornaga przyzna, że jest Adamem z * Gangreny, a tęgie głowy niech powiedzą, że Kopciuszek naprawdę istniał. I gdzie będzie ta literacka magia, która pozwali uwierzyć w każde pisane słowo, będzie trzymać w napięciu i mówić „strzeż się psychopatów, bo przecież tacy mogą być” lub da nadzieję, że „może taka kobieta gdzieś istnieje”? *Gdzie będzie ta banalna myśl o zbójeckich książkach, prawdziwych lub nie, możliwych lub nie…Proste – nie będzie jej, zostanie wyparta, brutalnie wyrwana i obdarta ze swego znaczenia. Bo ona jest w tym, co niewypowiedziane, rodzi się w umysłach, wynika z czytelniczej suwerenności, która
pozwala wierzyć – lub nie – w to, co jest pisane. Powieść Gołębiewskiego nie daje nic, pozbawia ciekawości, otwiera puszkę Pandory, nawet nie daje szansy na wiarę lub jej brak. Pewnie tak miało być, w tym miała być jej siła, wstrząs prawdziwie pobudzający… Cóż, nie udało się. Co z tego, że sam, jak mówi, nie wie, czy Burton istnieje. Czytelnik nie wie jeszcze bardziej i być może już w ogóle nie chce się dowiedzieć. Tak obnażyć książkę, tak bezwstydnie…

Jednego nie można powieści ująć – zgrabnie napisaną historię Richarda Burtona, a później Łukasza Gołębiewskiego czyta się naprawdę przyjemnie.Ale cóż z samego aktu czytania, skoro nic po nim nie zostaje, a i język, jak się okazuje, to w końcu tylko słowa. Bo może do tego sprowadza się powieść? Może to historia nie o człowieku, a o jego słowach, które – jak każdy pisarz i miłośnik książek wie – mają moc sprawczą? Może to nie Richard Burton opowiadał o sobie, ale sam był opowiadany, sterowy słowami? Wydaje się jednak, że pojęcia takie jak metajęzyk, egzystencjalizm, eschatologia i tanatologia – a więc te, o które powieść się ociera, to trudne słowa. Zbyt trudne, jak dla takiej powiastki. Więc jeśli i je wykreślić, to Bomba w windzie nie ma już w ogóle czym zainteresować.

d3qr6p5
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d3qr6p5