Ciężko pisać o Hiobie. Jeszcze ciężej pisać o Stanisławie Leopoldzie Brzozowskim, że aż zastanawiam się, czy czytając najnowszą o nim książkę, nie uczestniczę w pewnego rodzaju rytuale, wymierającej na naszych oczach inteligencji, stanowiącą specyficzną mieszankę podziwu i współczucia. Wiadomo, że autor Legendy Młodej Polski do dziś imponuje listą przeczytanych w krótkim czasie lektur, bezkompromisowością swoich sądów, dobitnym oraz zdecydowanym stylem, który nie bez złośliwości można porównać z kościelnymi kazaniami. Wiadomo też, że wielu żywi współczucie względem biednego, schorowanego pisarza na obcej ziemi, szykanowanego przez faryzeuszów oraz inne jadowite pająki, przodujące w oskarżeniach o zdradę narodu. Dlatego w moim odczuciu obcowanie z tekstami prawdopodobnie najwybitniejszego krytyka literackiego okresu Młodej Polski oraz jego komentatorami jest doświadczeniem mimo wszystko przypominającym picie wódki; początkowy entuzjazm ustępuje nieprzyjemnemu uczuciu przytłoczenia.
Powieść dokumentalna Eugeniusza Kabatca, oparta na zapiskach prawosławnego duchownego, który przyjaźnił się z Brzozowskim we Florencji, zdaje się być lżejszym, bardziej wyrafinowanym alkoholem. Czarnoruski mnich i polski filozof spotkali się na budowie prawosławnej świątyni wznoszonej w katolickich Włoszech, i tak zaczyna się duchowa uczta, którą wypełniają rozmowy istotne, filozoficzne dysputy, ciekawe cytaty i inne intelektualne rozkosze, które z jednej strony zmuszają do ekspresowej powtórki poglądów wielu myślicieli popularnych na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku. Dzięki czemu miałem okazję po raz kolejny zrozumieć, na czym polegał fenomen Brzozowskiego, który nie doczekał się za życia takiego uznania, jak inne pojawiające się w książce literackie sławy. Mam tu na myśli zarówno Maksyma Gorkiego, jak i Henryka Sienkiewicza. Czasami miałem ochotę powiedzieć, zważywszy na przepiękną scenerię renesansowych zabytków stolicy Toskanii, że mamy tu do czynienia z turystyką dla zaawansowanych w
rozwiązywaniu przeklętych problemów, lecz często gryzłem się w język, stwierdzając, że jest tu ich niemało.
Widzimy bowiem, że znajdujący się w trudnej sytuacji materialnej, schorowany pisarz, stara się na emigracji zarabiać piórem na utrzymanie rodziny i gorączkowo walczy o utrzymanie się na powierzchni. Później jest jeszcze gorzej. Polacy oskarżają. Rosjanie podejrzewają o nie wiadomo co, a Brzozowski zostaje praktycznie sam. Nic więc dziwnego, że czarnoruski mnich porównuje swojego polskiego przyjaciela do Hioba i waży się o niego spierać z Panem Bogiem, opisując całą historię anachronicznym, aczkolwiek nie pozbawionym specyficznej urody językiem, który wydawał mi się czasami z lekka egzaltowany przez religijne odniesienia.
Wydaje mi się, że istnieje wiele powodów, aby dowiedzieć się, jak wyglądały ostatnie miesiące życia Brzozowskiego, osoby działającej nie tylko na moją wyobraźnię. (Zaraz mi się przypomniał sławny kadr z filmu w „Biały dzień”). Bądź, co bądź, mamy tu do czynienia z napisanym w pięknej polszczyźnie dokumentem o czasach wcale nie aż tak bardzo odległych, jak się niektórym wydaje i o ideach, które zupełnie nie przepadły. W końcu nieortodoksyjny marksizm wraca do łask, a jego konfrontacja z ekumenizmem i słowianofilstwem daje inny efekt spotkań poza schematami niż ten, znany chociażby z * Rodowodów niepokornych*. I choćby dla tego efektu warto sięgnąć po książkę Kabatca opowiadającą o ostatnich miesiącach życia jednego z najwybitniejszych polskich myślicieli dwudziestego wieku, który nie doczekał się ani wieku patriarchy, ani olimpijskiego, ponoć świętego spokoju.