Jacek Kuroń powiedział kiedyś swojemu synowi, że ci, którzy walczyli, zostaną opluci przez tych, którzy w tym czasie klęczeli, ponieważ nikt tak nie nienawidzi bohaterów, jak różnego rodzaju lokaje, którzy nie mieli odwagi nic zrobić i na końcu, żeby swoją małość podnieść, opluwają tych, którzy naprawdę coś robili. Wydaje mi się, że te słowa dźwięczały w głowie Lecha Wałęsy przez cały czas, gdy pisał Drogę do prawdy, autobiografię, która właśnie trafiła na półki księgarskie. Książka ta obejmuje ramy czasowe od dzieciństwa przyszłego prezydenta, aż po rok 2007, z tym, że wczesna młodość opisana jest bardzo pobieżnie i całość nabiera tempa dopiero przy scharakteryzowaniu krwawych wydarzeń Grudnia’70. Zapewniam, że tempo to jest iście zawrotne, a słowa gnają przez kolejne stronice z szybkością pocisków wystrzeliwanych z karabinu maszynowego – są to jednak bardzo krótkie serie: „Prawdopodobnie się przestraszyli. Może tych samych ludzi, którzy mnie złapali wczoraj wieczorem. Z tego pierwszego komitetu zostałem
sam. Wróciłem na wydział. Nie miałem wtedy pojęcia o prowadzeniu strajku. Gdy już byłem na wydziale, usłyszałem strzały.” Nie potrafiłem się przyzwyczaić do tej awersji do przecinków i zdań złożonych, zaś maniera autora jeszcze bardziej irytowała, gdy w tę galopadę wplatał – równie oderwane i poszatkowane – przemyślenia, nierzadko, niestety, niebezpiecznie zbliżające się do egzaltacji. Momentami są dość karkołomne: „Nie ma większych i mniejszych zadań. Każdy otrzymuje największe. Na miarę swoich możliwości. Powołanie każdego z nas nie jest miarą wartości i powołania innego człowieka”. Zresztą to powołanie dość często pojawia się na kartach autobiografii, raz nawet jeden z wywodów prezydent kończy fragmentem mszału apelując, by Pan nie patrzył na jego grzechy, lecz na wiarę swojego Kościoła. Może nie wywołało to u mnie zniesmaczenia, ale na pewno wprawiło w lekką konfuzję.
Trzeba ponadto przyznać, że skromnością Lech Wałęsa nie grzeszy, ale na szczęście doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Według jego relacji Borusewicz i Gwiazda bezczynnie czekali, aż ktoś się weźmie za organizację Wolnych Związków Zawodowych, wszystko poukłada i zrobi porządek. Cóż było począć? Wałęsa się zdenerwował, zakasał rękawy, przyszedł na zebranie, stwierdził, że „w ogóle to wy tu do dupy działacie”, po czym zorganizował WZZ. Ta samodzielność i samowystarczalność często występują na kartach autobiografii w parze z poczuciem samotności – jak echo powraca sformułowanie „byłem praktycznie sam”, nieważne, czy pisze o roku 1970, o latach osiemdziesiątych czy o prezydenturze. W książce możemy przeczytać dość pokrętny wywód: „przypominam więc i mówię przewrotnie „ja, ja, ja” po to, żebyście zobaczyli, czego „my” wspólnie w tym pokoleniu potrafiliśmy dokonać”. Niestety, to „my” jest tutaj w formie szczątkowej, przyćmione, przytłumione przez „ja”: potężne, rozpychające się, pyszne. „Ja” kreujące się na
jedynego sprawiedliwego, osamotnionego szeryfa porzuconego przez pomocników, niezrozumianego, wciąż atakowanego – Herkulesa stojącego u progu stajni Augiasza. Tylko czekałem, aż w książce pojawi się powiedzenie przypisywane Ludwikowi XIV, albo chociaż jego parafraza, coś w stylu „Solidarność to ja”. Ten egocentryzm, niestety, najbardziej jest widoczny, gdy Wałęsa opisuje działania swoich – bardziej lub mniej wyimaginowanych – wrogów, przy czym zauważyłem, że do tego miana urastał praktycznie każdy, kto ośmielił się go skrytykować, chyba, że uczynił to Mieczysław Wachowski, który, jak wynika z Drogi do prawdy, nadal cieszy się niesłabnącą przychylnością autora. Jeśli w ogóle Lech Wałęsa wspomina o Annie Walentynowicz i Andrzeju Gwieździe, to, delikatnie mówiąc, są to wzmianki niezbyt przychylne. Ta pierwsza jawi się jako osoba stale podpuszczana, jak nie przez Kuronia, to przez SB, zaś Gwiazda może i był „niezły”, ba! inteligentny nawet, ale myślał szablonowo, był nieufny do kolegów i nie rozumiał
istoty walki.
O ile jednak zarówno tę parę, jak i Michnika, któremu Wałęsa nie szczędzi cierpkich słów, mógłby prezydent jeszcze jakoś przeboleć, tak na szczycie panteonu jego wrogów znajduje się, gdzieś obok Wyszkowskiego, Instytut Pamięci Narodowej. Sprawa wyciągnięta na światło dzienne przez Cenckiewicza i Gontarczyka co raz to wraca na karty książki. W swoim mniemaniu autor „wszystko wyjaśnia” i wreszcie „obala fałszywe oskarżenia”, moim zdaniem jednak nie mówi niczego innego, co do znudzenia powtarzał, kiedy ipeenowscy badacze z satysfakcją traktowali archiwa SB jako prawdę objawioną. Znów zatem przeczytamy, że Wałęsa długo się nad papierami podetkniętymi przez bezpiekę nie zastanawiał, nawet ich nie przeczytał, coś tam podpisał, tymczasem kilka akapitów później solennie zapewnia, że żadnej deklaracji nie podpisywał i obszernie cytuje tekst Andrzeja Friszkego opublikowany w Gazecie Wyborczej. Ponownie dowiemy się, że Bolek to kryptonim operacji, aparat podsłuchowy, ewentualnie tego, że Bolków było wielu, a wszystko
to pisane jest z przemożnym przekonaniem, iż obala tezy zawarte w pracy SB a Lech Wałęsa. Przede wszystkim warto się zastanowić, czy jest tam co obalać, bowiem w mojej opinii to, co zgromadzili panowie z IPNu, trudno jest nazwać jednoznacznym materiałem dowodowym, poza tym jakiekolwiek argumenty, czy to z jednej czy z drugiej strony, to już jedynie przekonywanie przekonanych. Ostatnimi czasy społeczeństwo – a przynamniej ci, którzy jeszcze nie mają tej sprawy serdecznie dosyć – tak bardzo się spolaryzowało, że obawiam się, iż niewiele jest już w stanie dotrzeć do ludzi twardo okopanych po przeciwnych stronach „bolkowej” barykady. Poza tym od paru miesięcy obie strony znudziły się przerzucaniem się tymi samymi racjami, a rozkosznie zajęły się ciskaniem w siebie coraz to cięższych inwektyw. Przeto w Drodze do prawdy znów przeczytamy kanoniczny zestaw argumentów, okraszony emocjonalnymi epitetami, jakże bowiem można nazwać następujący styl obrony: „stawiane zarzuty są wątpliwe, bo formułują je osoby,
które na widok patrolu ZOMO uciekały gdzie pieprz rośnie, a bibułę po raz pierwszy zobaczyły na wystawie w muzeum”? Tej retoryce wtóruje pan Bujak twierdzący, że Komitet Centralny został twórczo zastąpiony przez IPN.
Co jednak chce nam przekazać pan prezydent, gdy nie wspomina o wrogach, „Bolku” i IPNie? Niestety, niewiele. Powtórzę za prof. Paczkowskim, że Wałęsa stanął na czele ruchu, który mimo wyjątkowo trudno okoliczności osiągnął niezwykły i nieoczekiwany sukces. O tym ewenemencie, o wspaniałych wydarzeniach, można było zapewne napisać świetną, osobistą książkę, będącą dziełem o ludziach nie dających się przemielić przez młyn, napędzany wiatrem ze wschodu. Tymczasem w autobiografii Wałęsy brak jest na przykład szczegółów dotyczących spotkań opozycjonistów ze stroną rządową – pierwszą rozmowę z Kanią kwituje jedynie spostrzeżeniem, iż I Sekretarz nie wykazał woli poprawy sytuacji i niczego nie podjął się załatwić. Podobnie streszcza większość pozostałych pertraktacji, nawet tych najistotniejszych: ot, spotkaliśmy się, coś tam uzyskaliśmy i tyle. Tego można się dowiedzieć z pierwszego lepszego podręcznika dziejów najnowszych, ja oczekiwałem jednak czegoś więcej po wspomnieniach człowieka, który tworzył historię. Z
relacji z drugiej strony barykady widać, że te rozmowy były fascynujące, pełne napięcia, ciekawe, tym większy zatem mam żal, iż Wałęsa zbył je krótką wzmianką. Rzadko odchodzi od tej lakonicznej konwencji, dość szczegółowo opisując jednak spotkanie z Miłoszem… Cóż, wcale się prezydentowi nie dziwię, jakże bowiem nie przytoczyć szczegółów rozmowy, która zaczyna się od „Prawdziwy wodzu, niech mi pan wierzy, że bardzo pana uwielbiam”?
Wydawało mi się, że trochę więcej osobistych fragmentów znajdę w rozdziale o śmierci ks. Jerzego Popiełuszki, jednak i tutaj właściwie wszystko sprowadziło się do gromów ciskanych w stronę IPN-u. Przypominając wszak kazania kapłana, który mówił, że „na tym polega nasza niewola, że poddajemy się panowaniu kłamstwa, że go nie demaskujemy, że nie prostujemy wobec niego na co dzień” oraz odnosząc się do słów „Splugawią cię, sponiewierają dla imienia Chrystusa, ale prawda zwycięży” Lech Wałęsa nie pisze raczej o latach ’80, a stale pozostaje gdzieś w cieniu „Bolka” dobitnie podkreślając, że kampania opluwania i oczerniania wciąż powraca.
Fragmenty dotyczące prezydentury noszą podobne piętno, jak te wcześniejsze. Znów Wałęsa odmalowuje siebie jako osobę niezrozumianą i osamotnioną, mimo tego, że przecież był otoczony wianuszkiem pochlebców. Jak zwykle szuka wrogów, piętnuje ich, a tak naprawdę chyba nie zdaje sobie sprawy, że przecież sam dobrał sobie dwór złożony z grupy klakierów, miast kompetentnych partnerów politycznych. Obawiam się, że zarówno to, jak i zaawansowany syndrom oblężonej twierdzy to standardowa przypadłość, na jaką zapadają bywalcy Pałacu Prezydenckiego i gabinetu Prezesa Rady Ministrów, którą doskonale widać i dziś. Jeśli czytelnik chciałby poznać kulisy rozmów z przywódcami świata, znów srodze się zawiedzie, najwyżej może sobie przeczytać, że „przyjmowały mnie koronowane głowy, prezydenci, premierzy. Z Wałęsą chciały się sfotografować najbardziej znane postacie ówczesnego świata. Na zaproszenie na bankiet z moim udziałem czy na mój wykład czekano, jak później słyszałem, miesiącami”. I tutaj jednak znajdziemy pewien
wyjątek, otóż bardzo interesująco, szczegółowo i wnikliwie opisane są rozmowy w sprawie wycofania wojsk radzieckich z Polski. Jest to znakomity fragment, szkoda, że nie ma takich więcej.
Do mantry o „Bolku” dochodzi w tym momencie mantra o wspieraniu lewej nogi – prezydent gęsto tłumaczy się z tego sformułowania konstatując, że znów został źle zrozumiany. Niestety, nie poświęca aż tyle miejsca falandyzacji, naginaniu prawa i bardzo pokrętnej jego interpretacji, zaś kwestię zarzutów o autorytaryzm kwituje beztrosko twierdząc, iż może i pojawiły się artykuły zarzucające wprowadzanie niedemokratycznych metod sprawowania władzy, ale to media zachowywały się tak, jakby nie miały ważniejszych tematów.
Podczas lektury Drogi do prawdy stwierdziłem ponadto, że mam zdecydowanie odmienne poczucie estetyki, niż pan prezydent, który stwierdził, że w ówczesnych czasach potrafili się różnić pięknie. Pomny obrzucania się błotem i coraz bardziej nikczemnych zagrywek, te „wojny na górze” obdarzyłbym różnymi przymiotnikami, ale raczej nie bym stwierdził, że było to piękne różnienie się. Istotnym jest również to, iż autor traktował swoją prezydenturę jako czas, kiedy można „jątrzyć, mobilizować, a nawet dzielić”, wydaje się, że była to dlań gra, w której liczyło się „robienie akcji” i ciągłe przepychanki. Prof. Paczkowski nazwał to jeszcze brutalniej pisząc, że Wałęsa stawiał osobisty sukces jako zadanie ogólnonarodowe. I nawet, jeśli dziś wierzy, iż różnili się pięknie, nawet, jeśli jest święcie przekonany, że to była czysta rozgrywka, to obawiam się, iż jest to zaklinanie rzeczywistości. Podobnym zresztą zaklinaniem rzeczywistości była pewność, iż rozwiązanie parlamentu w 1993 roku i wydarzenia bezpośrednio z
nim związane nauczyły nas tego, że na obiecankach nie da się zbudować przyszłości kraju. Pamiętając skuszenie się na obietnice mieszkań dla każdego, taniego państwa prawego i sprawiedliwego czy rozlicznych cudów, dziwów i drugich Irlandii, obawiam się, że ta wiara w wyciąganie wniosków przez wyborców jest odrobinę przesadzona. Zresztą na wyborcach Lech Wałęsa również trochę się zawiódł, ale, jak się okazało, to wszystko przez 30- i 40-latków. Otóż odwrócili się oni od byłego prezydenta, ponieważ… jest im wstyd. „Jednym, że im się powodzi, innym, że im się nie powodzi tak, jak powinno”, a poza tym – cokolwiek by to znaczyło - oni się wstydzą za wolność, bo im się nie do końca układa w wolności i Wałęsa jako symbol wolności ich uwiera. Niestety, niewiele rozumiem z tego przesłania, ale to może dlatego, że ja się ani wolności nie wstydzę, ani mnie nic nie uwiera. Autor napisał, że pycha zawsze pomagała mu zwyciężać – cóż, jak widać, czasy się zmieniają.
Wałęsa podzielił naszą drogę do wolności na trzy etapy: budowanie jedności, budowanie demokracji, podczas której działacze stali się ofiarami własnej koncepcji oraz etap, w którym następować miało mądre łączenie. Kiedy patrzyłem na niedawne instrumentalne wykorzystywanie panny „S” do partykularnych rozgrywek i wycieranie sobie jej sztandarem piany z ust przez rozmaitych politykierów, obawiam się, że z tym trzecim etapem jednak coś nie wyszło. I to bardzo.
Pisząc o Grudniu’70 Lech Wałęsa nadmienił, że nic nie odda osobistych doświadczeń człowieka, który sam to wszystko przeżył. Nie sposób się z tym nie zgodzić, jednak właśnie większej ilości tych osobistych doświadczeń pana prezydenta mi w Drodze do prawdy brakuje. Jego wspomnienia poprzeplatane są cytatami wypowiedzi osób z szeroko rozumianego „świecznika”: de Klerka, Geremka, Mazowieckiego, Bujaka, Balcerowicza, Rybickiego, Weizackera, Wujca, Celińskiego Friszkego, Paczkowskiego, Borowczaka, Fiszbacha, Olbrzychskiego, Lisa, Parandowskiej i wielu, wielu innych – w większości są to peany, ale część tworzy bardzo interesujący obraz tamtych czasów. Najciekawsza była dla mnie lektura przeżyć pani Danuty Wałęsy, która jawi się w tej książce jako osoba silna, twarda, prawdziwa podpora swojego męża, o dużym harcie ducha. Musiała dzielić czas pomiędzy bycie matką, gospodynią, a, jak sama napisała, rzecznikiem męża wobec świata, gdy ten został internowany. Nie wiem, czy myślała ona o napisaniu wspomnień, ale
uważam, że to byłaby niezmiernie interesująca książka.
Podczas jednego ze spotkań z czytelnikami pan prezydent powiedział, że napisał Drogę do prawdy, aby ludzie, dochodząc do prawdy, mogli korzystać z różnych źródeł i poznać, jakie były przesłanki skłaniające go do podjęcia takich, a nie innych decyzji. Dodał, że jego życie było na tyle bogate, iż zostało jeszcze mnóstwo materiału, który się w autobiografii nie zawarł, przeto już zbiera „materiały i akcje”, które były jego udziałem, a nie są nigdzie opublikowane. Pozostaje zatem czekać na kolejną książkę i mieć nadzieję, że Lech Wałęsa w końcu wyjdzie zarówno ze swej oblężonej twierdzy, jak i z cienia „Bolka”. My zaś wreszcie ujrzymy prawdziwego Lecha Wałęsę z krwi i kości, a nie pomnikową hybrydę trybuna ludowego, don Kichota, fanfarona, Wyatta Earpa, Zagłoby i Herkulesa. Cokoły zaczekają, a zbyt wiele Polska mu zawdzięcza, by stale, do znudzenia kopał się z koniem i powracał do jednej i tej samej sprawy, resztę aspektów traktując po macoszemu.