Biała żyrafa
Tytuł oryginalny | The White Giraffe |
Forma wydania | Książka |
Rok wydania | 2011 |
Autorzy | |
Kategoria | |
Wydawnictwo | |
Seria |
Zapierające dech w piersiach przygody osieroconej jedenastolatki i magicznej białej żyrafy w egzotycznej Afryce. Lauren St John stworzyła cudowną powieść, która wkrótce zostanie sfilmowana. W ciągu niemal jednej chwili w życiu Martine Allen zmieniło się wszystko. Jeszcze wieczorem jadła z rodzicami pyszne naleśniki. Była taka szczęśliwa. W nocy obudziło ją gorąco – w ostatnim momencie uciekła przed pożarem. Jej rodzice nie zdążyli…. Niespodziewanie okazuje się, że dziewczynka ma babcię, która zabiera ją do siebie, do rezerwatu Sawubona w dalekiej Afryce. Ale tu wcale nie jest lepiej. Babcia jest zimna i nieprzystępna, a pewien incydent na szkolnej wycieczce psuje stosunki z kolegami z klasy. Aż pewnej burzowej nocy Martine dostrzega przez okno wpatrzone w nią czarne oczy otoczone nieprawdopodobnie długimi rzęsami… Biała żyrafa! Zulusi wierzą, że dziecko, które dosiądzie jej grzbietu, będzie miało władzę nad wszystkimi zwierzętami. Niestety, na Jemmy’ego – bo tak ma na imię niezwykłe stworzenie – polują bezwzględni kłusownicy. Czy małej Angielce uda się ochronić nowego przyjaciela przed niebezpieczeństwem? Malownicze krajobrazy dzikiej Afryki, jadowite węże przyczajone w trawie, historia mieszkańców Czarnego Lądu, tajemnice i spiski tworzą tło dla tej pięknej historii o nietypowej przyjaźni. Autorka bardzo angażuje się w działalność na rzecz ochrony ginących gatunków dzikich zwierząt. Jej postawa i twórczość zainspirowały również oficynę Orion, jej angielskiego wydawcę, do zorganizowania kampanii ZWIERZĘTA TO NIE ŚMIECI. Orion połączył siły z międzynarodową fundacją charytatywną zajmującą się ochroną dzikich zwierząt, za cel stawiając sobie przede wszystkim uświadomienie młodych czytelników, jak bardzo bezbronne wobec ludzi są zwierzęta. Szczegóły kampanii na:
Numer ISBN | 978-83-7747-603-1 |
Wymiary | 123x195 |
Oprawa | miękka |
Liczba stron | 192 |
Język | polski |
Fragment | 1 Ludzie mawiają, że nieszczęścia chodzą trójkami, ale z punktu widzenia Martine wszystko zależy od tego, kiedy zaczniesz liczyć i kiedy przestaniesz. Na przykład ona mogłaby powiedzieć, że jedno nieszczęście spotkało ją w towarzystwie trzech dobrych rzeczy, ale prawda jest taka, że to jedno złe zdarzenie było najgorszą rzeczą na świecie, inne zaś wydawały się przy tym tak małe, że nawet ich wtedy nie zauważyła, a coś, co najpierw wydawało się jej pechem, okazało się największym szczęściem, o jakim można marzyć. Niezależnie od której strony na to spojrzeć, jedno jest pewne. Noc, kiedy Martine Allen skończyła jedenaście lat, tak diametralnie odmieniła jej życie, całkowicie i dokumentnie, że już nigdy nie było takie jak dawniej. W ostatni dzień starego roku Martine spała w swoim łóżku i śniła o miejscu, w którym nigdy wcześniej nie była. A miała tę pewność, gdyż wyglądało ono tak cudownie, że nie sposób go zapomnieć. Jak okiem sięgnąć, rozciągały się trawniki upstrzone egzotycznymi kwiatami i drzewami. Za nimi wznosiła się do czystego nieba majestatyczna góra, z granitowymi klifami i bujną zielenią lasu. Dzieci śmiały się i goniły ćmy wśród klombów bladoróżowych kwiatów, a w oddali Martine słyszała bicie bębnów i nasilający się gwar. Z jakiegoś powodu odczuwała niepokój. Ciarki przechodziły jej po plecach. Nagle niebo zaczęło kipieć wzburzonym fioletowym światłem, a gruba warstwa ołowianych chmur przesłoniła górę. W mgnieniu oka słoneczny dzień ustąpił miejsca złowieszczej atmosferze. Właśnie wtedy jedno z dzieci zawołało: – Hej, zobaczcie, co mam. Była to gęś egipska ze złamanym skrzydłem. Jednak zamiast pomóc ptakowi, dzieci zaczęły się nad nim znęcać. Martine, która nie potrafiła znieść widoku bezbronnego stworzenia, próbowała powstrzymać rówieśników, ale wtedy we śnie dzieci rzuciły się na nią. Po chwili ocknęła się na ziemi, zapłakana, z rannym ptakiem w ramionach. I wtedy wydarzyło się coś bardzo dziwnego. Ręce, w których trzymała gęś, stały się tak gorące, że niemal się żarzyły, a jej ciało przeszył prąd. W wirującym dymie spostrzegła czarnoskórych mężczyzn w maskach rogatej antylopy, nosorożce ziejące ogniem i usłyszała głosy stare jak Czas. Wiedziała, że chcą z nią rozmawiać, ale nie rozumiała, co mówią. Nagle ptak poruszył się. Martine rozchyliła dłonie, a gęś rozpostarła skrzydła i wzbiła się ku fioletowemu niebu. We śnie dziewczynka spojrzała w górę z uśmiechem, ale inne dzieci go nie odwzajemniły. Wpatrywały się w nią z przerażeniem i niedowierzaniem. – Czarownica! – skandowały. – Czarownica, czarownica, czarownica – i zaczęły ją gonić. Martine, szlochając, uciekła na zbocze góry, do ciemnego lasu, lecz jej nogi były niewyobrażalnie ciężkie; haczykowate ciernie orały kostki, a ona gubiła się w chmurze. Z każdą chwilą robiło się coraz goręcej. Nagle chwyciła ją jakaś dłoń, a ona krzyczała, krzyczała i krzyczała. * To jej własny krzyk w końcu obudził Martine. Zerwała się z łóżka. Wokoło panowały kompletne ciemności i dopiero po kilku sekundach zorientowała się, że to był tylko sen. Żadna z tych rzeczy się nie wydarzyła. Nie było góry ani ptaka. Leżała bezpieczna w swoim łóżku w Hampshire, w Anglii, a po przeciwnej stronie korytarza spali głęboko jej rodzice. Z walącym sercem opadła na poduszki. Kręciło się jej nieco w głowie i wciąż było bardzo, bardzo gorąco. Gorąco? Jak mogło być gorąco? Przecież to środek zimy. Martine otworzyła oczy. Działo się coś złego. Gorączkowo usiłowała włączyć lampkę nocną, ale z jakiegoś powodu się nie dało. Dziewczynka znów usiadła. Pomarańczowa barwa ognia migotała pod drzwiami sypialni, spod których unosiły się szare smugi dymu. – Pali się! – wrzasnęła Martine. – Pali się! Poderwała się z łóżka, ale zaplątała się stopą w pościel i runęła na podłogę. Do oczu napłynęły jej łzy przerażenia. Energicznie przetarła twarz. „Jeśli nie zacznę jasno myśleć – powiedziała sobie – nie uda mi się ujść z życiem”. Róg drzwi stał się jasnoczerwony, po czym odpadł, wpuszczając do środka chmurę dymu. Martine zaczęła gwałtownie kasłać. Na oślep szukała na podłodze bluzy, którą tam wczoraj rzuciła, zakładając piżamę. Niemal wznosząc okrzyki wdzięczności za tak szybkie odnalezienie ubrania, obwiązała materiał wokół twarzy. Później wstała, otworzyła okno i wychyliła się w bezgwiezdną noc. Co powinna zrobić? Skoczyć? Martine stała sparaliżowana strachem. Daleko pod nią śnieg skrzył się w ciemnościach. Za jej plecami pokój wypełniał się dymem i płomieniami, a ogień buzował jak w fabrycznym piecu. Było piekielnie, zabójczo gorąco – tak gorąco, że czuła, jak piżama topi się na jej plecach. Okno stanowiło jedyną drogę ucieczki. Przełożywszy nogi przez parapet, wyciągnęła dłonie, chwytając się kępy bluszczu. Był mokry jak sałata i wyślizgiwał się z palców. Martine omal nie wypadła. Spróbowała ponownie, tym razem strącając ubity śnieg, i po omacku szukała za pnączami rury, szczeliny lub czegokolwiek, czego mogłaby się chwycić. Nic! Oczy jej łzawiły. Sekundy dzieliły ją od katastrofy, jednak wskoczyła z powrotem do pokoju, zerwała pościel z łóżka i związała prześcieradło i poszewkę, mocując jeden koniec do nogi łóżka znajdującej się najbliżej okna. Nie było czasu na próby. Musiała wierzyć, że sznur wytrzyma jej ciężar. Najszybciej jak potrafiła wspięła się na okno, trzymając materiał obiema rękami. Doskonale zdawała sobie sprawę, że nie sięga on do samego dołu, ale przynajmniej mogła znaleźć się bliżej ziemi. Była wciąż wysoko w powietrzu, gdy jej dłonie, sztywne jak paluszki rybne smagane arktycznym wiatrem, rozluźniły uścisk i runęła w śnieg. Z trudem podniosła się z ziemi i dygocząc, pokuśtykała wzdłuż ściany domu. Była przemoczona do suchej nitki i bolał ją jeden nadgarstek, ale gdy tylko wyszła zza rogu, przestała o tym myśleć. Całą jej uwagę pochłonął przerażający widok. W domu szalał pożar. Płomienie skakały we wszystkich oknach, a kłęby dymu unosiły się w nocne niebo. Na trawniku zebrał się tłum, który wciąż się powiększał, gdy z otwartych drzwi domów, stojących wzdłuż ulicy, wychodzili w pośpiechu kolejni ludzie. Dźwięk syren ogłosił szybkie pojawienie się straży pożarnej. – Mamo! Tato! – wykrzyknęła Martine i pobiegła w kierunku wejścia do domu. W jej stronę zwróciły się ściągnięte grozą twarze. Po zbiegowisku przeszedł szmer. Starsza kobieta z sąsiedniego domu na widok biegnącej przez trawnik Martine otworzyła usta, lecz nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Mieszkający nieco dalej pan i pani Morrison także trwali w bezruchu, jednak pan Morrison, krzepki były zawodnik rugby, otrząsnął się w ostatniej chwili i zdołał chwycić Martine, gdy mijała ich w pędzie. – Proszę mnie puścić – wyszlochała dziewczynka, jednak wypowiadając te słowa, wiedziała, że już jest za późno. Ściany domu waliły się na rozżarzoną stertę. W ciągu kilku minut nic nie zostało. Ekipa straży pożarnej mogła jedynie ugasić płomienie. Pani Morrison objęła ramionami Martine i trzymała ją mocno. – Tak mi przykro, kochanie – powiedziała. – Tak mi przykro. – Pozostali podeszli ją pocieszać, a pan Morrison dał jej swój płaszcz, żeby włożyła go na piżamę. Przez zasłonę łez Martine widziała, że żarzące się wciąż węgielki i bąble piany gaśniczej lśnią jak rubiny i diamenty w blednącej nocy. Zaledwie kilka godzin wcześniej bawiła się z rodzicami podczas urodzinowej kolacji. Usmażyli naleśniki, napełnili je migdałami, bananami i rozpuszczoną czekoladą i złożyli w trójkąty, żeby móc jeść palcami. Martine z mamą śmiały się z taty, Davida, który tak dużo mówił, że nie zauważył czekolady ściekającej z naleśnika na koszulę. Wydarzyła się tylko jedna rzecz, która teraz wydała się Martine dziwna. Byli w drodze do łóżek. Mama pocałowała Martine i poszła przodem, a dziewczynka szła po schodach z tatą. Gdy dotarli do drzwi sypialni, uścisnął ją na dobranoc, zwichrzył jej włosy i zapewnił, że ją kocha, tak jak to zawsze robił. Właśnie wtedy powiedział coś dziwnego: – Musisz wierzyć, Martine. Wszystko dzieje się w jakimś celu. A Martine uśmiechnęła się do niego i pomyślała, jakich to ma cudownych rodziców, chociaż czasami zachowują się nieco dziwacznie. Poszła do swojego pokoju, nie wiedząc, że to ostatnie słowa taty, jakie miała usłyszeć. Nie wiedząc, że już nigdy nie ujrzy swoich rodziców. 2 To pan Grice z opieki społecznej powiedział, że Martine ma przeprowadzić się do Afryki. Do Kapsztadu w Afryce Południowej, mówiąc dokładniej. – Afryka Południowa! – krzyknęła Martine. – Dlaczego Afryka Południowa? – Cóż – powiedział pan Grice. – Wygląda na to, że jedyny żyjący członek twojej rodziny mieszka właśnie w rezerwacie przyrody w Afryce Południowej. Pani Gwyn Thomas, która, jak mi powiedziano, jest twoją babcią. Martine osłupiała. – Nie mam babci – powiedziała powoli. Pan Grice zmarszczył brwi. Sięgnął do kieszeni po okulary i jeszcze raz spojrzał w skoroszyt. – Nie, zapewniam cię, że to nie pomyłka. Mam tu jej list. Podał Martine kartkę kremowego papieru listowego. Drogi Panie Grice, dziękuję za wyrazy współczucia w związku z tragiczną śmiercią mojej córki, Veroniki Allen, i jej męża, Davida, którzy byli najlepszymi ludźmi, jakich kiedykolwiek znałam. Nie zdawałam sobie sprawy, że moja córka zastrzegła, iż to ja powinnam przejąć opiekę nad ich dzieckiem, Martine, gdyby im coś się stało. Jednak mimo to podejmę się tego zadania. Przynajmniej tyle mogę zrobić. Załączam bilet lotniczy do Kapsztadu i 150 funtów na wydatki dziewczynki. Rzadko jeżdżę do miasta i byłabym wdzięczna, gdyby zadbał pan, by miała ubrania dostosowane do pogody panującej w Afryce Południowej. Z poważaniem, Gwyn Thomas Było coś w tonie tego listu, co zaniepokoiło Martine. Jej babcia nie wykazywała najmniejszego entuzjazmu wobec perspektywy opiekowania się nią. Raczej powściągliwość. Wyglądało na to, że spodziewa się, iż wnuczka może okazać się dla niej ciężarem. Nie chciało się jej nawet podjąć wysiłku kupienia Martine kilku letnich ubrań. Najwyraźniej uwielbiała rodziców Martine, ale to nie oznaczało, że chce być skazana na nią. A co z dziadkiem? Nie było o nim ani słowa. Martine oddała list panu Grice’owi. – Nie jadę – powiedziała. – Ona mnie nie chce, a ja nie zamierzam mieszkać z kimś, kto mnie nie chce. Po moim trupie. Pan Grice spojrzał na nią z konsternacją. Miał za sobą męczący poranek, a przeczucie mówiło mu, że będzie jeszcze gorzej. O co chodziło jego szefowej, czemu ciągle dawała mu trudne sprawy? – Ale pani Thomas jest twoją prawną opiekunką – próbował przekonać dziewczynkę. – Nie jadę – powtórzyła z uporem Martine. – I nie uda się panu zmusić mnie do tego. Pan Grice zgarnął niechlujnie swoje dokumenty, przewracając przy tym szklankę z wodą. – Wrócę tu – powiedział do Martine, nie zważając na kałużę i atrament rozpływający się na papierach. – Muszę zadzwonić. Martine czekała, wpatrując się w przesiąkniętą dymem tapetę w biurze pana Grice’a, i odczuwała znacznie większy strach, niż to okazywała na zewnątrz. Kilka ostatnich tygodni minęło jak za mgłą. Pierwsze pięć koszmarnych dni po pożarze spędziła o Morrisonów, póki ich synowie nie wrócili z serii rozgrywek ze szkolną drużyną rugby. Później wprowadziła się do przyjaciółki mamy, jednak ta nie potrafiła poradzić sobie z pogrążonym w żalu dzieckiem. W końcu odwieziono ją do domu panny Rose, nauczycielki angielskiego, która miała zająć się nią do czasu, gdy podjęta zostanie decyzja o przyszłości dziewczynki. Wszędzie, gdzie trafiała, ludzie mieli na twarzach zbyt promienne uśmiechy i z całych sił starali się jej pomóc. Jednak gdy tylko wychodziła z pokoju, słyszała prowadzone szeptem rozmowy, w których często padały słowa „sierota” i „całkiem sama na świecie”. Martine była zbyt oszołomiona i zrozpaczona, by się tym przejmować. Przez większość czasu chodziła w kółko z potwornym uczuciem w głowie, jakby wpadała do studni bez dna. Nie mogła jeść, nie mogła spać, nie mogła płakać. Pytanie, które zadawała sobie bez ustanku, brzmiało: d l a c z e g o? Dlaczego ona ocalała, a jej rodzice nie? Uważała, że to niesprawiedliwe. Strażacy chwalili jej odwagę i powtarzali, że dobrze postąpiła. Powiedzieli, że jeśli otworzyłaby drzwi pokoju choć na milimetr, by dostać się do rodziców, pochłonęłyby ją płomienie. Ale ciężko było pozbyć się poczucia winy. A co teraz ją spotkało? Czy naprawdę zostanie odesłana do Afryki, do nieznajomej kobiety? Właśnie w tym momencie dziewczynka spostrzegła kremową kopertę na biurku pana Grice’a. Wyglądała znajomo. Martine podniosła list i przyjrzała się uważnie adresowi na odwrocie. Został napisany schludnie niebieskim piórem i brzmiał: „Gwyn Thomas, Rezerwat Sawubona, Kapsztad, Afryka Południowa”. Martine zaczęła przeszukiwać swoją pamięć. Gdzie wcześniej widziała ten charakter pisma? I wtedy jej się przypomniało. Od kiedy sięgała pamięcią, mama otwierała takie koperty co miesiąc. Nigdy nie rozmawiało się na ich temat, ale Martine wyczuwała zmianę w zachowaniu mamy, gdy ta kończyła czytać. Wyraźnie więcej się uśmiechała; śmiech przychodził jej znacznie łatwiej. Dla dziewczynki dużo większą przykrością niż poczucie opuszczenia i dezorientacji wśród zakurzonych dokumentów pana Grice’a stanowił fakt, że mama nigdy nie powiedziała jej, że to listy od babci, ani nawet, że w ogóle miała babcię. Dlaczego było to owiane taką tajemnicą? Martine rozmyślała o podpisie pod listem: Gwyn Thomas. Brzmiał tak surowo. Trudno jej było sobie wyobrazić, że taka osoba mogłaby być jej babcią, nie mówiąc już o tym, że miałaby zwracać się do niej „babciu” albo co gorsza, „babuniu”. Nie potrafiła nawet myśleć o niej „Gwyn”. Z jakiegoś powodu jej umysł zakodował jako całość imię i nazwisko – Gwyn Thomas. Do gabinetu wszedł pan Grice, potrząsając energicznie głową. – Obawiam się, że nie masz zbyt wielkiego wyboru – powiedział. – Zdołałem załatwić ci łóżko w domu dziecka w Upper Blickley... – W porządku – przerwała mu Martine. – Postanowiłam, że mimo wszystko pojadę do Afryki. Pan Grice odetchnął z wielką ulgą. – Cóż – powiedział. – To rozwiązuje sprawę. [Znaczek] Od samego początku było jasne, że wszyscy w otoczeniu Martine są znacznie bardziej podekscytowani jej nową przyszłością niż ona sama. – Rezerwat w Afryce – powiedziała panna Rose z podziwem. – Tylko pomyśl, Martine, to tak, jakbyś wiodła życie na safari. Pani Morrison zdawała się żywić przekonanie, że dziewczynka zostanie pożarta przez tygrysa. – Będziesz musiała zachować czujność – powiedziała do Martine. – Ale, ach, cóż to będzie za przygoda! Martine w myślach przewróciła oczami. Pani Morrison była najserdeczniejszą osobą na świecie, ale o królestwie zwierząt nie miała zielonego pojęcia. – W Afryce nie ma tygrysów – powtarzała jej bezustannie Martine. – Chyba że w zoo. Poza tym jednym szczegółem ona też niewiele wiedziała o Afryce. Kiedy próbowała ją sobie wyobrazić, przed oczami stawały jej jedynie wielkie żółte równiny, parasolowate drzewa mango, ciemne twarze i piekące słońce. Zastanawiała się, czy dzikie zwierzęta naprawdę wałęsają się po ulicach. Czy mogłaby wziąć sobie jedno z nich do domu? Mama Martine miała uczulenie na zwierzęta, więc dziewczynka była od nich izolowana, a już od maleńkości pragnęła mieć jakieś stworzenie. Może mogłaby wziąć małpę. Nagle przypomniała sobie ton listu babci i znów ogarnęło ją przygnębienie. Gwyn Thomas nie sprawiała wrażenia osoby, która zgodziłaby się na obecność ssaka z rzędu naczelnych w salonie. Jeśli w ogóle miała salon. Martine obawiała się, że jej babcia mieszka w chacie krytej słomą. W szkole większość kolegów z klasy jakby zapomniała, że zaledwie trzy tygodnie wcześniej dom Martine doszczętnie spłonął, a ona jedzie do Afryki, bo nie ma innego wyboru. – Ale z ciebie szczęściara – powtarzali. – Będziesz się mogła nauczyć surfować i w ogóle. Ekstra. Słuchając ich, Martine myślała, że jedyną zaletą przeprowadzki do Afryki będzie to, że już nigdy nie przekroczy progu Gimnazjum Bodley Brook. Nie pasowała tam. Jak się nad tym zastanowić, nigdy nie pasowała do miejsc, w których przebywały dzieci w jej wieku, ale kiedy mama i tata byli w pobliżu, nie miało to żadnego znaczenia – oni byli jej przyjaciółmi. Tata Martine był lekarzem i pracował do późnej nocy, ale w lecie brał wolne i jechali razem pod namiot do Kornwalii. Tam mama malowała, a dziewczynka z ojcem pływali, łowili ryby albo tata uczył ją zasad pierwszej pomocy. A w każdy weekend, niezależnie od tego, czy lał deszcz, czy świeciło słońce, zawsze świetnie się bawili, nawet jeśli polegało to na smażeniu naleśników. Jednak to się skończyło, a w sercu Martine pozostała pustka. W sobotni ranek, dzień przed zaplanowanym lotem do Kapsztadu, panna Rose zabrała dziewczynkę na Oxford Street w Londynie, by kupić jej letnie ubrania. Z szarego nieba padał lodowaty deszcz, a po ulicy gnali w szalonym pośpiechu klienci i turyści, wsadzając sobie parasole w oczy. Jednak nic nie mogło ostudzić entuzjazmu panny Rose. – Spójrz na te słodkie szorty! – powiedziała do Martine, gdy przepchnęły się do Gapa. – Ale świetna bejsbolówka! Och, już cię widzę w tej koszulce w czerwone paski. Martine nie przerywała. Szczerze mówiąc, miała mdłości. W brzuchu skręcało ją z nerwów, a na samą myśl o tym, co przyniesie kolejny dzień, zasychało jej w ustach. – Jak pani uważa – powtarzała Martine za każdym razem, gdy panna Rose proponowała jej kolejne zestawy ubrań. – Tak, ładne. Jestem pewna, że to będzie dobre. Zakupy zakończyły się na dwóch parach szortów w kolorze khaki, dżinsach, czterech T-shirtach, bejsbolówce i ciężkich, żółtobrązowych butach turystycznych. Tylko jeden jedyny raz musiała się postawić, gdy panna Rose nalegała na kupno sukienki w kwiatki. Martine, dziewczę z krótko przyciętymi brązowymi włosami i jasnozielonymi oczami, odmówiła noszenia sukienek w wieku pięciu lat i nie zamierzała zmieniać zdania. – Jeśli nie będę odpowiednio zabezpieczona, ukąsi mnie wąż – powiedziała do panny Rose. – Ale czy nie ryzykujesz tak samo, nosząc szorty? – dopytywała się nauczycielka. – Tak – odparła Martine – ale to zupełnie co i n n e g o. Widziała pani kiedyś odkrywcę, który nie nosiłby szortów? Po powrocie do Hampshire tego samego wieczoru panna Rose przygotowała pożegnalną kolację dla Martine – był pieczony kurczak z chrupiącymi ziemniakami, zielony groszek i zapiekany pudding domowej roboty z sosem cebulowym. Przyszli państwo Morrison, a pani Morrison podarowała Martine lornetkę, która należała kiedyś do starego wuja. – Żebyś mogła wypatrywać wielkie koty – powiedziała. Martine była bardzo wzruszona, szczególnie kiedy pani Morrison dała jej na drogę duży kawał ciasta czekoladowego własnego wypieku, starannie zapakowany w pudełko śniadaniowe. – Życzę ci szczęścia, moja droga – powiedziała pani Morrison czule. – Pamiętaj, że zawsze możesz zamieszkać z panem Morrisonem i ze mną. Pan Morrison tylko mruknął twierdząco. Był małomównym człowiekiem. Jednak gdy jego żona odwróciła się, by podziękować nauczycielce za posiłek, wsunął dłoń do kieszeni płaszcza i wyjął rzeźbione pudełko z drewna. – Dla twojego bezpieczeństwa – powiedział ściszonym głosem, wręczając Martine podarunek. Później otworzył drzwi samochodu i włączył silnik. – Ruszajmy, kochanie – zawołał do żony. – Do zobaczenia, Martine. Martine czekała, aż zostanie sama w pokoju w domu panny Rose, i dopiero wtedy otworzyła pudełko. W środku znalazła różową latarkę Maglite, scyzoryk Swiss Army i apteczkę. Nie wierzyła własnym oczom. Rozłożyła wszystko na łóżku i przez kilka minut z zachwytem czytała towarzyszącą zawartości ulotkę o metodach przetrwania. Szczodrość każdej z osób była bardzo wzruszająca. Po jakimś czasie Martine ostrożnie spakowała prezenty, zgasiła światło i położyła się na łóżku. Przez okno wpadał blask księżyca w pełni, rysując w pokoju srebrną ścieżkę. Wbrew sobie Martine zaczynała odczuwać ekscytację. Nie upłynie kolejny dzień, nim znajdzie się w samolocie lecącym do Afryki, ku życiu, którego nawet nie potrafiła sobie wyobrazić. Na dobre czy na złe? Przeznaczenie zamykało za nią drzwi przeszłości. 3 Pierwszą rzeczą, która zwróciła uwagę Martine, był upał. Unosił się nad pasem startowym lotniska niczym srebrzysta mgiełka, tak gęsta, że horyzont zdawał się wyginać pod ciężarem błękitnego nieba, a kontury samolotów falowały jak we śnie. W Anglii była mroźna zimowa noc, meteorolodzy zapowiadali wichury i obfite opady śniegu, a tutaj dziewczynka czuła się tak, jakby płonęła. Stała w bezruchu, niska jedenastolatka o trupio bladej cerze, i obserwowała pasażerów wsiadających do żółtego autobusu, mającego zawieźć ich do terminalu. – Obudź się, mała, chyba nie chcesz tu zostać. – Nad Martine nachylał się łysy mężczyzna w surfingowej koszulce Billabong. – A gdzie mama i tata? Czekają na ciebie? Martine chciała wybuchnąć płaczem i krzyczeć tak głośno, żeby usłyszeli ją wszyscy na lotnisku: „Tak, właśnie że chcę tu zostać. A mama i tata wcale nie czekają na mnie. Nigdy już nie będą czekać”. Jednak wymamrotała tylko: – Ja tylko... Ja nie... Ja... Ktoś ma po mnie wyjść. – Jesteś pewna? – Harry, co ty robisz? Mam cię już po dziurki w nosie. Autobus właśnie odjeżdża i jeśli nie przyjdziesz tu za pięć sekund, ja pojadę bez ciebie! – zawołała piskliwym głosem kobieta. – Poradzę sobie – powiedziała Martine. – Dziękuję za dobre chęci. – Naprawdę? – Wyciągnął spoconą różową łapę i poklepał ją mocno po ramieniu. – Uśmiechnij się, mała. Jesteś już w Afryce. [Znaczek] Kobieta w punkcie informacyjnym na lotnisku w Kapsztadzie postukała różowymi paznokciami w malutki bębenek leżący na blacie i spojrzała niechętnie ponad głową Martine na rosnącą kolejkę. Według identyfikatora była to Noeleen Henshaw, zastępczyni kierownika. – Moja droga, to nie tak, że nie chcę ci pomóc – zwróciła się do Martine nosowym głosem. – Ale potrzebuję więcej szczegółów. No dobrze, jak wygląda twoja babcia? Martine starała się wywołać obraz babci, której nigdy nie widziała. – Ma siwe włosy – powiedziała z wahaniem. – I okulary. Sądzę, że nosi okulary. Noeleen Henshaw westchnęła. – Kiedy ostatnio widziałaś się z babcią? – Cóż, ja... – Masz jej numer telefonu? – Tylko adres – wyznała Martine. Przez większą część podróży dziewczynce pomagała pogodna stewardesa o imieniu Hayley, do której zadań należała „opieka nad podróżującymi samotnie niepełnoletnimi”, ale gdy tylko wylądowali w Afryce, Hayley skierowała Martine do lotniskowego autobusu i wesoło pomachała na pożegnanie. Noeleen potrząsnęła z rozdrażnieniem pofarbowanymi na rudo włosami i znów spojrzała na kolejkę. – Moja droga, sądzę, że najlepiej będzie, jeśli usiądziesz tam, gdzie będę mogła na ciebie zerkać. Jeśli twoja babcia się nie pojawi, postaram się znaleźć kogoś, kto ci pomoże. – Dobrze – odparła niepewnie Martine. – Dziękuję. Podniosła walizkę i nowy plecak w kolorze oliwkowym – prezent od panny Rose – wróciła do hali przylotów i usiadła pod tablicą „Witamy w Południowej Afryce”. Póki co nie doświadczyła miłego przyjęcia. Już minęła przeszło godzina, odkąd wylądowała w Kapsztadzie, a nadal nikt się nie zjawił, by ją odebrać. Martine była bliska łez. Spełniły się jej najgorsze obawy. Babcia jej nie chciała, więc nie zawracała sobie głowy przyjazdem na lotnisko. Dziewczynka nie miała bladego pojęcia, co teraz zrobi – bez pieniędzy, bez dachu nad głową. Jakby tego było mało, Martine czuła osłabienie z głodu. Minęła już dziesiąta rano, a od poprzedniego wieczoru zjadła tylko czekoladowe ciasto pani Morrison. Posiłek w samolocie okazał się niejadalny – jajecznica była wodnista, bułki przypominały gumę z piłek do tenisa, a danie główne pachniało karmą dla zwierząt. Martine postanowiła, że już nigdy nie wsiądzie do samolotu bez potężnych zapasów ciastek i może kanapek z szynką na dokładkę. Tuż przed nią uśmiechnięty klient odszedł od stoiska Jucy Lucy z koktajlem mlecznym o smaku mango i dużą babeczką. Żołądek dziewczynki zaburczał z zazdrości. – Panienka Martine! Pewnie myślałaś, że o tobie zapomnieliśmy – rozległ się głos tak głęboki, że zabrzmiał w jej głowie jak dźwięk bębna. Martine spojrzała w górę i zobaczyła mahoniowego olbrzyma, który nacierał na nią z wyciągniętymi ramionami i najszerszym w całej Afryce uśmiechem na twarzy. Na jednym z lśniących policzków miał bliznę w kształcie znaku zapytania, a z rzemyka na jego szyi zwisał kieł. Ubrany był w kapelusz przewiązany skórą zebry i myśliwski strój pamiętający lepsze czasy. – Panienka Martine? – zapytał i wybuchł śmiechem. Nie czekając na odpowiedź, chwycił dziewczynkę za rękę i zaczął potrząsać nią z wielką siłą. – Jestem Tendai – powiedział. – Tak bardzo, bardzo się cieszę, że cię poznałem. Twoja babcia wszystko mi o tobie opowiedziała. Bardzo jej przykro, że nie mogła przyjechać na lotnisko, ale, och, cóż to za poranek mieliśmy dzisiaj! Wczoraj późnym wieczorem zadzwonili do nas z informacją, że w związku z jakąś pomyłką w papierach, transport słoni, którego spodziewaliśmy się w weekend, nadejdzie dziś wczesnym rankiem. Nie było nikogo, kto mógłby nadzorować ich przyjazd, prócz twojej babci i mnie, a ona musiała jeszcze zostać, aż weterynarz zbada każde zwierzę. Zaproponowałem, że cię odbiorę. Zapomniałem już, jak to jest przemieszczać się autostradą. Objechałem cały Kapsztad! Mam nadzieję, że mi wybaczysz. Zabiorę cię do domu w Sawubonie najszybciej, jak potrafię. Martine nie wiedziała, jak odpowiedzieć na ten potok słów, ale bardzo szybko przekonała się do wypowiadającego je potężnego, serdecznego mężczyzny. Jego naturalny sposób bycia wytworzył pozytywną aurę. – Miło mi pana poznać, panie Tendai – powiedziała, dodając nieśmiało: – Oczywiście, że panu wybaczę. Te słowa wywołały dalszą lawinę śmiechu. Mężczyzna podniósł walizkę i wetknął ją sobie pod ramię, jakby ważyła nie więcej niż kura, a potem poprowadził Martine a skąpany w słońcu świat. 4 Martine na zawsze zapamiętała pierwszą podróż do Sawubony. Nazwa ta, jak wyjaśnił Tendai, była zuluskim powitaniem. On sam należał do plemienia Zulusów. Wyjechali z Kapsztadu nadbrzeżną drogą, mijając sponiewieranym dżipem szereg urokliwych zatoczek i przesmyków. Na tle błękitnego nieba morze zdawało się granatowe. Niektóre plaże były dzikie, spowite mgiełką, a bujna roślinność sięgała niemal linii wody. Na innych stały tęczowe, plażowe chaty, a surferzy śmigali po grzbietach fal na kolorowych deskach. Od czasu do czasu można było zauważyć kolonie pingwinów lub fok. Nad całym zaś wybrzeżem górowały szarofioletowe klify góry z wypłaszczeniem na szczycie, która z przyczyn oczywistych, nosiła nazwę: Góra Stołowa. Po godzinie skręcili w głąb lądu. Martine ze zdumieniem obserwowała tempo, w jakim krajobraz się zmieniał i z dość zielonego, porośniętego wrzosowatą roślinnością, stawał się taki, jaki zawsze widywała na zdjęciach przedstawiających Afrykę. Rzadkie, ostro zakończone drzewa, cierniste i poszarpane krzaki od czasu do czasu wyrastały z żółtej trawy, która błyszczała w promieniach letniego słońca, jakby ktoś oświetlał ją od spodu. Pusta droga ciągnęła się w nieskończoność. Martine opuściła szybę, a wtedy do wnętrza dżipa wdarł się przepełniony kurzem zwierzęcy zapach buszu. Po drodze Tendai opowiadał o Sawubonie, opisując swoją pracę tropiciela w rezerwacie. Okazało się, że Sawubona to nie tylko rezerwat zwierzyny, lecz także azyl dla dzikich zwierząt, a zadaniem Tendaia była obserwacja stanu zdrowia wszystkich zwierząt w parku. Około jednej czwartej zwierząt zamieszkujących Sawubonę urodziło się tam, reszta została uratowana. Niektóre pochodziły z rejonów dotkniętych suszą, prywatnych rezerwatów albo ogrodów zoologicznych, które zamykano. Jeszcze inne przywożono z obrażeniami albo dlatego, że zostały osierocone w czasie polowania. – W ciągu dwudziestu lat – powiedział Tendai – nigdy nie widziałem, żeby Henry Thomas, twój dziadek, odmówił przyjęcia jakiegokolwiek zwierzaka. Choćby jednego. Po raz pierwszy ktoś wspomniał o jej dziadku, więc Martine nadstawiła uszu. Jednak nie była przygotowana na kolejne zdanie wypowiedziane przez Tendaia: – Tak mi przykro, panienko Martine, że nie było mnie przy jego boku tej nocy, kiedy umarł. Martine już wcześniej odczuwała zawroty głowy, wywołane długą podróżą samolotem i głodem, a ta wiadomość jeszcze je nasiliła. Najwyraźniej Tendai nawet nie przypuszczał, że dziewczynka może nie wiedzieć o dziadku, nie mówiąc już o tym, że on nie żyje. Powiedziała ostrożnie: – Czy mógłby mi pan opowiedzieć, co się stało? Tendai zacisnął dłonie na kierownicy. – Yebo* – powiedział. – Mogę spróbować. Okazało się, że od śmierci dziadka Martine minęły już prawie dwa lata, a okoliczności tego zdarzenia wciąż były owiane tajemnicą. Policja przyjęła hipotezę, że Henry natknął się na gang kłusowników, którzy usiłowali ukraść dwie żyrafy lub chcieli je zabić dla trofeów. Zdarzyło się to w weekend, gdy Tendai pojechał na północ kraju, w odwiedziny do krewnych – w weekend, kiedy Sawubona była najbardziej narażona na atak. Wywiązała się bójka. Henry został śmiertelnie ranny, a zwierzęta wykrwawiły się na śmierć. – W wiosce, gdzie przebywałem, nie było telefonu – powiedział Tendai – więc nie miałem pojęcia o tym potwornym zdarzeniu do czasu, gdy wróciłem w poniedziałek. A wtedy było już za późno. W lecie wielu Zulusów prosi Królową Deszczu, by pobłogosławiła ich pola i zesłała deszcz, ale w tamtym tygodniu jakby wysłuchała ich aż nadgorliwie. Przez dwa dni ulewy zmywały wszelkie ślady, a policja zajeżdżała je swoimi wozami. Trzeciego dnia, kiedy wróciłem, nie dało się odnaleźć nic, co mogłoby doprowadzić do sprawców. Nie złapano żadnego z kłusowników. Do tej pory nikt nie wiedział, czy Henry’ego zamordowano, czy też został przez przypadek postrzelony podczas szamotaniny. Największą zagadką ze wszystkich było to, dlaczego myśliwi uciekli bez żyrafy, po którą ewidentnie przyszli. – Czy policji udało się znaleźć jakiś trop? – zapytała Martine z niepokojem. Ze smutkiem słuchała opowieści o swym dziadku, jednak znacznie bardziej przerażająca była świadomość, że w miejscu, gdzie miał być jej nowy dom, mordercy znajdowali się na wolności. – Phi, te pawiany! Ale nie martw się, maleńka, nawet pająk zostawia ślad. Może to potrwać kilka lat, ale w końcu znajdziemy tych, którzy to zrobili. A może, jeśli będziemy wystarczająco cierpliwi, oni znajdą nas. Podczas rozmowy twarz Zulusa zachmurzyła się i teraz potrząsnął lekko głową, jakby przypomniawszy sobie, że dopiero poznał Martine i być może mówi więcej, niż powinien. Posłał jej swój niesamowity uśmiech. – Twój dziadek miał serce wojownika – powiedział. – Był najlepszym dyrektorem rezerwatu. Numer jeden. Martine poczuła żal po dziadku, którego nigdy nie znała. Wyglądało na to, że był dobrym człowiekiem. Nowym dyrektorem został młody mężczyzna, Aleks du Preez. Ze sposobu, w jaki Tendai wymówił jego imię, można było odnieść wrażenie, że pan du Preez nie figuruje na liście jego dziesięciu ulubionych osób. [Znaczek] Przejeżdżali przez wioskę chat krytych strzechą i rozsianych domków, w ogródkach widać było wysokie łodygi słoneczników i kukurydzy. Grupka afrykańskich dzieci grała na polu w piłkę nożną. Dżip zwolnił i skręcili w drogę, nad którą pochylały się palmy bananowe. Na końcu podjazdu znajdował się jasnozielony dom kryty dachem z blachy falistej. O jedną za ścian oparto łuszczącą się tablicę z logo Coca-Coli. Przez frontowe drzwi wymaszerowały trzy kurczaczki. Martine wydostała się z dżipa. – Czy to dom mojej babci? – spytała, nie potrafiąc ukryć zaskoczenia. Nie wiedziała, jakie były jej oczekiwania, ale na pewno spodziewała się czegoś innego. – Nie, dziecko, Tendai przywiózł cię, żebyś poznała mnie. Martine odwróciła się i ujrzała jedną z najgrubszych kobiet, jakie kiedykolwiek spotkała, zmierzającą w ich stronę przez wydeptany trawnik. Miała na sobie tradycyjną afrykańską sukienkę w najbardziej jaskrawych barwach, a na głowie chustę w kolorach żółtobananowym, pustynnoczerwonym i zielonym jak limonka. – Powiedziałam mu, że będziesz głodna – mówiła dalej kobieta łagodnym i kojącym głosem – i widzę, że miałam rację. Tylko spójrz na siebie, sama skóra i kości. – Panienko Martine, oto moja ciotka, panna Grace – oznajmił Tendai z widoczną dumą. – Najlepsza kucharka na świecie. Grace poprowadziła ich do zielonego domku. Martine pomyślała przez chwilę, że być może jej babcia nie wie o tym nieplanowanym postoju, ale była zbyt głodna, żeby się tym przejmować. Z kuchni unosiły się boskie zapachy. Dziewczynka i Tendai rozsiedli się wygodnie na ręcznie robionych drewnianych krzesłach w prostym, acz nieskazitelnym salonie Grace. Na podłodze leżała pleciona słomiana mata, a wiszący na ścianie nieaktualny kalendarz przedstawiał tropikalną wyspę. Po kilku minutach Grace opuściła kuchnię, niosąc dwa ogromne talerze, na których piętrzyły się omlety z wiejskich jaj i grzybów, góra chrupiącego boczku i pomidory smażone z brązowym cukrem. Martine czuła się tak, jakby nie jadła od lat, i teraz rozkoszowała się każdym kęsem w milczeniu. Kończąc posiłek, musiała z całego serca zgodzić się z Tendaiem: Grace rzeczywiście była najlepszą kucharką na świecie. Odwróciwszy się, by podziękować Grace, dziewczynka zauważyła, że kobieta uważnie się jej przygląda. – To dziecko wygląda dokładnie tak jak Veronica – powiedziała Grace do Tendaia. Martine podskoczyła jak oparzona. – Znaliście moją mamę!? – zawołała. – Ciociu! – krzyknął Tendai, zrywając się na równe nogi. – Powiedziałem ci, żebyś nic nie mówiła. – Milcz, chłopcze – rozkazała Grace. – Za dużo jest tajemnic w Sawubonie. Dziecko ma prawo znać prawdę. – Jaką prawdę? – nalegała Martine. – Panienko Martine – powiedział Tendai – przykro mi, ale musimy już jechać. – Ale... – Proszę! Martine patrzyła to na jedno, to na drugie, a w jej głowie kotłowały się pytania, których – nie miała co do tego wątpliwości – nie było jej wolno zadawać. Niechętnie odwróciła się i skierowała się za Tendaiem do dżipa. Grace chwyciła ją za rękę. – Czekaj – szepnęła. Położyła dłoń na czole dziewczynki, a ta poczuła przeszywający ją prąd. Grace otworzyła szeroko oczy. – Masz dar, dziecko – powiedziała cicho. – Dokładnie tak, jak mówili przodkowie. – Jaki dar? – spytała szeptem Martine. Ale Grace tylko potrząsnęła głową. – Bądź bardzo ostrożna. Ten dar może być błogosławieństwem albo przekleństwem. Podejmij mądrą decyzję. 5 Na podwórku Tendai włączył silnik samochodu. Gdy tylko Martine wdrapała się do dżipa, mężczyzna nacisnął pedał gazu i ruszyli wyboistym podjazdem do głównej drogi. Upał falował nad asfaltem niczym rozmyty obraz. Tendai wyglądał na poruszonego. – Przepraszam, panienko Martine. Nie powinienem był cię tam zawozić. Czy mogłabyś zrobić mi grzeczność i nie wspominać o tym swojej babci? Martin ledwo go słyszała. Jej czoło wciąż było zdrętwiałe od dotyku dłoni Grace, a umysł przemierzał przeszłość niczym pociąg ekspresowy. Usiłowała przypomnieć sobie coś, c o k o l w i e k, co wyjaśniłoby niedawne zajście. – Ale o co chodziło Grace, gdy mówiła o mojej mamie? Czy o n a mieszkała kiedyś w Sawubonie? – Proszę – błagał Tendai. – O te rzeczy musisz zapytać swoją babcię. Jechali w ciszy przez kilka minut, nim skręcili w prawo na piaszczystą drogę, wzdłuż której ciągnął się wysoki płot z drucianej siatki. Nad wjazdem, oparta na dwóch białych słupkach, wznosiła się czarna drewniana tablica z wyrytym napisem „Rezerwat Sawubona”. Dżip zatrzymał się, a Tendai wskazał przez szybę: – Widzisz bawołu? Martine niechętnie wróciła do rzeczywistości. Zmrużyła oczy przed słońcem, ale nie dostrzegła nic prócz bezmiaru drzew, szarawych krzewów i trawy, ciągnących się w nieskończoność pod elektryzująco błękitnym niebem. Na horyzoncie malował się łańcuch bladofioletowych gór. Wysoko krążył leniwie orzeł. – Nie – westchnęła. – Nie widzę. – Nie patrz p r z e z zarośla – pouczył ją Tendai. – Patrz w zarośla. Dziewczynka zrobiła tak, jak przykazał, i stopniowo krzaki przeistoczyły się w potężne czarne stado około trzydziestu bawołów. Między drzewami dostrzegała ich wygięte rogi i poważne pyski. W następnej chwili zauważyła słonia. Stał pod drzewem parasolowatym, a jego zakrzywione ciosy i szare cielsko były świetnie zamaskowane. Tak jak bawoły, zdawał się równie stary jak Ziemia. Jednak nawet z odległości trzystu metrów widoczna była zabójcza siła zwierzęcia. Martine wpatrywała się w niego z podziwem. Wszystko to, co zobaczyła i usłyszała od chwili opuszczenia lotniska, zaczynało ją przytłaczać. – Jejku! – wykrzyknęła w końcu. – Jest ogromny i... taki nieruchomy. Dzikie zwierzęta oglądałam dotychczas tylko w telewizji. Co jeszcze tu macie? – Kolejnych dwanaście słoni – wyrecytował z dumą Tendai. – Osiem strusi, sto pięćdziesiąt gazel południowoafrykańskich, dziesięć gnu, osiemnaście kudu, dwadzieścia zebr, sześć lwów, cztery lamparty, siedem guźców, dwa stada pawianów, kilka kob* i... – przerwał. – To wszystko. – I co? Chciał pan jeszcze coś powiedzieć. – Nic takiego – odparł Tendai. – Miejscowe plemiona wierzą, że do Sawubony przybyła biała żyrafa. Afrykańczycy opowiadają legendę o tym, że dziecko, które potrafiłoby jej dosiąść, zdobędzie władzę nad wszystkimi zwierzętami, ale to tylko mit. Nie mamy w Sawubonie żyraf, nawet tych zwykłych, już od prawie dwóch lat, ale ludzie wciąż przychodzą do mnie, opowiadając, że widzieli białą. Współplemieńcy twierdzą, że to żyrafa albinos, tak biała jak śnieżna pantera. Jeśli mówią prawdę, mielibyśmy jedno z najrzadszych zwierząt na świecie. Nie ma jednak dowodów. Nigdy jej nie widziałem, a jestem w rezerwacie codziennie. Martine miała dziwne uczucie déjà vu, jakby prowadziła już tę rozmowę w poprzednim życiu. – Ale wierzy pan w jej istnienie? – spytała wyczekująco. Tendai wzruszył ramionami. – Od czasu do czasu widuję ślady, ale zawsze znikają. Idę po nich kilkaset metrów, a one rozpływają się w powietrzu. – Więc może to prawda! Zulus zaśmiał się. – Nie zawsze ten, kogo śledzisz, zostawia własne ślady, maleńka. W dawnych czasach niektóre plemiona przywiązywały sobie kopyta zwierząt do stóp, by wywieść innych myśliwych daleko od stada. A twoja babcia mówi, że w górach Azji ludzie próbowali podrobić odciski stóp Człowieka Śniegu. Może i tak dzieje się w tym przypadku! – uśmiechnął się szeroko do Martine. – Jeśli biała żyrafa rzeczywiście istnieje, musi być bardzo nieśmiała. Zazgrzytało w skrzyni biegów i samochód ruszył dalej drogą. Gdy dotarli do metalowej bramy, Tendai wyskoczył z dżipa i ją otworzył. Martine ujrzała podjazd otoczony potężnymi czerwonymi i pomarańczowymi kwiatami, nieskazitelny trawnik i pomalowany na biało, kryty strzechą dom. Poczuła, że z nerwów ściska ją w żołądku. Za kilka minut po raz pierwszy zobaczy swoją babcię. Czy Gwyn Thomas ucieszy się z tego spotkania? Czy będzie miła? Czy nawet jeśli jej nie chciała, postara się polubić Martine? A jeśli nie? To co wtedy? 6 Drzwi domu otworzyły się i pojawiła się w nich wysoka, szczupła kobieta trochę po sześćdziesiątce, ubrana w dżinsy i koszulkę w kolorze khaki z krótkim rękawem, ze znaczkiem lwa na kieszonce. Włosy miała związane w kucyk. Martine wciąż analizowała fakt, że jej babcia ma na sobie dżinsy, gdy Gwyn Thomas podeszła do niej pewnym krokiem i bez żadnej prezentacji wzięła twarz dziewczynki w dłonie. Z bliska Martine dostrzegła, że jasne włosy kobiety poprzeplatane są siwymi, a brązową skórę przecinają miliony zmarszczek. Gwyn patrzyła na dziewczynkę z wyrazem twarzy, z którego nic nie dało się wyczytać. – Ale urosłaś – tylko tyle powiedziała. Zwróciła się do Tendaia: – Jesteś bardzo późno, przyjacielu. Chyba nie zatrzymywałeś się u tej starej szalonej czarownicy? Martine uświadomiła sobie z przerażeniem, że kobieta mówi o Grace. – Zabłądziliśmy, babciu – powiedziała szybko. – Przejechaliśmy przez Kapsztad. Widziałam całe miasto! W mgnieniu oka kobieta spojrzała na nią. – W tym domu mówimy tylko wtedy, kiedy ktoś się do nas zwraca. – Odwróciła się gwałtownie na pięcie i weszła z powrotem do domu. Tendai poszedł za nią, niosąc walizkę Martine. Mijając dziewczynkę, nie spojrzał na nią. Martine z walącym sercem ruszyła za nimi. Na schodkach siedział rudy kot i czyścił sobie futerko. Przyjrzał się jej z zaciekawieniem, gdy do niego podeszła. – A niech to, ale będzie zabawa – mruknęła pod nosem Martine. Ale rudy kot tylko ziewnął, zamknął oczy i wyciągną się na słońcu, by uciąć sobie drzemkę. W drzwiach pojawił się Tendai. – Babcia na ciebie czeka – powiedział. Kiedy odszedł, Martine poczuła się bardziej samotna niż kiedykolwiek wcześniej. Weszła do domu i rozejrzała się wokoło. Wewnątrz panował chłód i spokój; na błyszczącej kamiennej podłodze stały duże, wygodne krzesła obite wytartą skórą. Kolejny kot, tym razem biało-czarny, leżał zwinięty w kłębek na klapie starego pianina, a na ścianach wisiały obrazy olejne przedstawiające gepardy i słonie. Gołe belki i strzecha nadawały pomieszczeniu wrażenie przestrzeni i surowości. Z kuchni wyszła babcia ze szklanką mleka i talerzem kanapek z jajkiem. Ruchem ręki nakazała Martine, by zajęła miejsce przy stole. Dziewczynka nienawidziła kanapek z jajkiem, a do tego wciąż była najedzona pysznymi potrawami Grace, choć nie miała zamiaru tego mówić. Zaczęła skubać chleb. – Nie mam tu napojów gazowanych – powiedziała babcia. – Nie uznaję ich. – Stała przy stole, jak lwica, z niebieskimi oczami wpatrzonymi w Martine, jakby rzucała jej wyzwanie. – W porządku – odparła ostrożnie dziewczynka. – Po pierwsze, musisz poznać zasady panujące w moim domu. Proszę, żebyś nie dotykała niczego, co do ciebie nie należy, w tym także pianina. Żadnego biegania, żadnych krzyków, przeklinania i słodyczy. Nie mam telewizora. Do Kapsztadu jeżdżę dwa razy w roku, więc nie będziesz chodzić na zakupy. Żadnego jedzenia typu fast food. Uprawiamy nasze własne warzywa. Będę oczekiwała od ciebie ścielenia własnego łóżka i pomocy w domu. Nie znoszę lenistwa. Jakieś pytania? – Mogę oddychać? – spytała bezczelnie Martine. – Bez komentarza! – ryknęła na to babcia. Martine skuliła się na krześle. Kanapki z jajkiem leżały nietknięte. – Daj mi je – rozkazała babcia, łapiąc gwałtownie talerzyk. – Powinnam była wiedzieć, że ta szalona kobieta ugotuje coś dla ciebie. Cóż, możesz zjeść je na kolację. Nie będę tolerowała marnotrawstwa. [Znaczek] Reszta dnia potoczyła się już z górki. Martine była zdezorientowana i nieco rozbita po długim locie i wydarzeniach poranka, jednak gdy się wykąpała, babcia nalegała, by pojechały do pobliskiego małego miasteczka – jest tam jedna ulica sklepów, znana jako Storm Crossing – żeby kupić Martine szkolny mundurek i sznurowane brązowe buty. W sklepie z ubraniami, gdzie została zaopatrzona w dwie białe koszule, dwie granatowe spódniczki, wiatrówkę, marynarkę ze znaczkiem przedstawiającym rysia z pędzelkowatymi uszami i szary krawat, dziewczynka dowiedziała się, że pójdzie do szkoły następnego dnia, nawet bez krótkiej przerwy na przystosowanie się do nowego otoczenia. – Będziesz miała na to mnóstwo czasu – powiedziała babcia. – Już i tak straciłaś za dużo lekcji. Jakby tego było mało, podczas kolacji (na szczęście nie były to kanapki z jajkiem), odnosząc ulubiony dzbanek babci do kuchni, Martine poślizgnęła się na wypolerowanej podłodze. Naczynie roztrzaskało się w drobny mak. – Och, co sobie ta Veronica myślała? – zagrzmiała babcia. – Wiedziałam, że tak będzie. Jak ktoś mógł oczekiwać ode mnie, że zaopiekuję się dzieckiem? Nie pozwoliła Martine pomóc przy sprzątaniu bałaganu. Dziewczynka wspięła się w milczeniu po schodach do sypialni, a po twarzy spływały jej łzy. Czuła się bezgranicznie samotna. Znajdowała się w dalekiej, najciemniejszej Afryce, bez rodziców, bez przyjaciół, pod jednym dachem z babcią, która najzwyczajniej nie mogła znieść jej widoku. Naprawdę, gorzej już być nie mogło. Martine odnosiła wrażenie, że jest tylko jedna pozytywna rzecz w jej nowym życiu – sama Sawubona. Dziewczynka już zapałała miłością do tego miejsca. Kiedy wracały z babcią z zakupów, nad rezerwatem zachodziło słońce, i stado gazel poruszało się w tumanie kurzu, zmierzając do wodopoju przed domem. Martine zdołała umknąć ze szponów babci na wystarczająco długo, by udać się na koniec ogrodu i obserwować gazele przez wysoki płot. Musiała się kilka razy uszczypnąć. Wczoraj obudziła się, drżąc z zimna, w szarej, ponurej Anglii, a teraz, zaledwie dzień później, siedziała pod miedzianym niebem z lekkimi smugami fioletu, ogrzewana wieczornym ciepłem słonecznym. Młode gazele podskakiwały wokół wodopoju, jakby miały przymocowane do racic maleńkie trampoliny, a perliczki, które widziała wcześniej, jak człapały wzdłuż drogi niczym pulchni, nakrapiani niebiesko królowie, krzyczały w gałęziach drzew, siadając na grzędach. Martine wyciągnęła się na trawie i wciągnęła w nozdrza odurzające zapachy afrykańskiego wieczoru – palenisk, dzikich zwierząt, trawy, ziół i innych bogactw natury. Nigdy w życiu nie doświadczyła jeszcze niczego podobnego. Sypialnia dziewczynki też była dość wyjątkowa. Znajdowała się na strychu, z oknem wyciętym w strzesze. Mimo że pokój był malutki, miał mnóstwo uroku i charakteru. Pod jedną ścianą na regale tłoczyły się książki o zwierzętach i Afryce, a pod drugą stało łóżko zaścielone wykrochmaloną białą pościelą, patchworkową narzutą i dużymi, miękkimi poduszkami. Jednak największą zaletą pomieszczenia było to, że okno wychodziło na wodopój, brązowy zbiornik otoczony ciernistymi krzakami. Tendai powiedział jej, że większość zwierząt zbiera się tam o świcie lub o zmierzchu. Jednak teraz była już noc. Materac zapadł się pod ciężarem Martine. Dziewczynka wytarła oczy w rękaw i zastanawiała się, czy to prawda, że jej mama mieszkała w Sawubonie. Wyobrażenie, że ten pokój mógł należeć kiedyś do Veroniki, poprawiało jej humor; może mama czytała kiedyś te książki albo wtulała się w tę kołdrę. Ale dlaczego nie powiedziała jej o tym miejscu? Martine, tak zmęczona, że ledwo zdołała włożyć piżamę, wślizgnęła się między prześcieradła. W jej głowie wirowały migawki z długiego dnia. Ostatnią rzeczą, o jakiej pomyślała przed zaśnięciem, była biała żyrafa. 7 Następnego ranka dziewczynka obudziła się z uczuciem, jakby miała iść do dentysty. Przez dłuższy czas leżała z mocno zaciśniętymi oczami, bo to pozwalało jej udawać, że nic się nie stało. Jej dom nie spłonął, mama i tata nie odeszli na zawsze, a ona nie została wysłana w afrykańską dzicz, by zamieszkać z zupełnie obcą osobą. W końcu, nie mogąc już dłużej zwlekać, otworzyła oczy. Miała nad sobą bezkresne niebo w najbardziej niesamowitym odcieniu błękitu. Stojący na nocnym stoliku zegarek wskazywał pięć po szóstej. Jak na komendę, ptak z pomarańczowym upierzeniem na brzuszku podleciał, trzepocząc skrzydłami, do drewnianej belki dachowej za oknem i zaczął wyśpiewywać pieśń na cześć niezmąconego szczęścia. Tirrutiri, tirrutiri. Martine uniosła się na łokciu i spojrzała na rezerwat. Wodopój spowijała poranna mgła, poprzetykana gdzieniegdzie złotymi smugami słońca. Baraszkowało przy nim około dwunastu słoni, tarzając się w błocie i polewając wodą z trąb. Przyglądały się im stojące w pobliżu zebry. Dziewczynka potrząsnęła głową ze zdumieniem. Ten widok nie ukoił bólu w jej sercu, ale zdecydowanie ją pocieszył. Mimo to, gdy szła na dół, miała nogi jak z ołowiu. Babcia siedziała przy kuchennym stole, z dłońmi oplecionymi wokół kubka z kawą. Kiedy Martine weszła, kobieta podniosła się szybko i powiedziała: – Dzień dobry, Martine, mam nadzieję, że dobrze spałaś. – Głos drżał jej nieco, jakby się denerwowała. Nim dziewczynka zdążyła się odezwać, babcia pospiesznie dodała: – W garnku jest ugotowane jajko, pieczywo w tosterze, a wszystko inne, czego możesz potrzebować, na stole. Tam, na blacie, znajdziesz pojemnik na drugie śniadanie i krem przeciwsłoneczny, brzoskwinie z ogrodu i kanapki z serem i sosem chutney*. Teraz muszę iść nakarmić młodego słonia, ale wrócę o wpół do ósmej i zawiozę cię do szkoły. Martine nie skończyła jeszcze dukać podziękowań, kiedy drzwi zamknęły się z trzaskiem za plecami babci, a do środka wpadło zimne powietrze. Nie były to wprawdzie przeprosiny, ale dziewczynka wiedziała już, że na więcej nie może liczyć. [Znaczek] Uczucie towarzyszące wizycie u dentysty powróciło podczas piętnastominutowej jazdy do szkoły Martine przez większość czasu wierciła się w nowym mundurku, wściekając się na spódnicę i nie mając pojęcia, co powiedzieć babci. Na dodatek to nieprzyjemne wrażenie nie ustąpiło, gdy samochód Gwyn Thomas pokonał bramę Caracal Junior, a dziewczynka ujrzała zgraję zdrowych, pewnych siebie uczniów, którzy mieli zostać jej nowymi kolegami z klasy. Ich skóra miała wszystkie odcienie miodu, cappuccino i czekolady. Nikt nie był tego koloru co Martine – czyli chorobliwie szarobiały. Kiedy babcia zostawiła ją pod drzwiami gabinetu dyrektorki, rzucając szorstkie acz dobrotliwe: „Miłego dnia. Tendai albo ja odbierzemy cię o czwartej”, dziewczynka przywarła do ściany, usiłując jak najmniej rzucać się w oczy. – Chwileczkę – odezwał się głos, gdy zapukała. Martine słyszała, że ktoś rozmawia przez telefon. Czekając, rozejrzała się dokoła. Jej stara szkoła, Bodley Brook, przypominała betonowe więzienie, z asfaltowym boiskiem i śmierdzącymi od detergentów korytarzami, gdzie ze ścian łuszczyła się beżowa farba. Toalety całe pokryte były graffiti. Ta szkoła nawet nie wyglądała jak szkoła. Raczej jak jakiś cudowny kemping. Chaty z bali zrobiono z lśniącego drzewa kasztanowego i rozrzucono po terenie pokrytym szmaragdowymi trawnikami i ogromnymi drzewami. Za drewnianym płotem błysnęła woda basenu. – Możesz już zamknąć usta. I tak mamy te same nudne lekcje, które miałaś u siebie. No wiesz, dzielenie przez liczby wielocyfrowe, martwi królowie, interpunkcja. Wyraz twarzy Martine musiał zdradzać jej myśli, gdyż stojąca w drzwiach postać z włosami jak u Kleopatry, drewnianymi kolczykami w kształcie papug w uszach, ubrana w długą, fioletową sukienkę uśmiechnęła się wesoło i wciągając dziewczynkę do środka, dodała: – Żartowałam. U nas lekcje są oczywiście bardzo ciekawe. Nazywam się Elaine Rathmore, jestem dyrektorką, a ty musisz być Martine. Witaj w Caracal Junior. Martine zastanawiała się, czy wszystkie kobiety w Afryce mają silną osobowość i ubrania w kłujących w oczy kolorach, czy to tylko zbieg okoliczności, że spotkała kilka takich z rzędu. Pani Rathmore usadziła ją w fotelu i odezwała się, tak jakby wiedziała, co Martine sobie myśli: – A teraz naprawdę możesz zamknąć usta. Martine, kiedy już przyzwyczaiła się do poczucia humoru pani Rathmore, zapałała sympatią do dyrektorki, która najwyraźniej mocno stąpała po ziemi. Pani Rathmore wyjaśniła, że mimo wyglądu Caracal Junior jest taką samą szkołą jak wszystkie inne, ale bardzo mocno skupia się na kwestiach ekologicznych. Wszystkie budynki zasilane są energią słoneczną, wiele projektów edukacyjnych poświęconych jest ochronie środowiska, a stołówka podaje posiłki przygotowane z naturalnych produktów. Razem przejrzały regulamin, a dyrektorka przedstawiła plan zajęć. Później wyruszyły na przechadzkę po terenie. Podobno wyniki sportowe uczniów były powodem do dumy w Caracal Junior – wywodziło się stąd wielu mistrzów. W sali gimnastycznej znajdowała się ścianka do wspinaczki, a boiska ciągnęły się na wielkiej przestrzeni. – Jeśli masz smykałkę do sportu odkryjemy to – obiecała pani Rathmore. Martine, które doskonale wiedziała, że nie ma sportowego talentu – w rzeczywistości była beznadziejna we wszystkich dyscyplinach, których próbowała – wróciła myślami do słów Grace: „Masz dar. Dokładnie tak, jak mówili przodkowie”. Jaki to był dar? Czy miał coś wspólnego z naukami ścisłymi, matematyką, sztuką, a może muzyką? A może z czymś, czego się nawet nie domyślała? „Bądź bardzo ostrożna – ostrzegała ją Grace. – Ten dar może być błogosławieństwem albo przekleństwem. Podejmij mądrą decyzję”. Jaki dar wymagał ostrzeżenia? – Lucy van Heerden... jedna z naszych uzdolnionych uczennic – mówiła pani Rathmore. – Lucy jest razem z tobą w klasie panny Volkner, Martine. Martine? Chyba nie zanudziłyśmy cię na śmierć? Martine mrugnęła. Przed nią stała elegancka blondynka i wyciągała do niej rękę. Martine uścisnęła jej dłoń, ze zdziwieniem odkrywając, że jest lodowata. Sądząc po karmelowej opaleniźnie Lucy, dziewczynka spędzała każdą wolną chwilę, surfując lub opalając się na plaży. Poprosiwszy Lucy, by przygarnęła Martine pod swoje skrzydła, czyli wtajemniczyła nową uczennicę we wszystko i zapewniła „wyjątkowe powitanie w Caracal Junior”, pani Rathmore oddaliła się w skłębionych obłokach fioletu, zostawiając Martine z nową olśniewającą koleżanką z klasy. – Matko, aleś ty biała – skomentowała Lucy, gdy tylko dyrektorka znalazła się w odpowiedniej odległości. – Skąd jesteś? Z Islandii? – Z Anglii – wymamrotała Martine. Jeśli na początku czuła się skrępowana i zakłopotana, teraz było milion razy gorzej. Lucy zachichotała. – Żartowałam – powiedziała, dając Martine przyjaznego kuksańca, który mało nie zwalił jej z nóg. – Chodźmy już, bo jesteśmy spóźnione na lekcję do panny Volkner. Na przerwie poznam cię z resztą paczki. W porze lunchu Martine odkryła, że paczka, o której wspomniała Lucy, to Paczka Pięciu Gwiazd. Prócz Lucy należeli do niej: brat bliźniak dziewczynki, Luke – również urodziwy blondyn o karmelowej cerze, Scott Henderson, którego co rano podwoziło do szkoły czerwone lamborghini, Pieter Booker, kapitan szkolnej drużyny rugby i czarnoskóry chłopak o imieniu Xhosa (które, jeśli się było Anglikiem i nie potrafiło się wydać z siebie trzeszczącego dźwięku wydawanego przez Afrykańczyków, brzmiało „Corza”) i nazwisku Washington, syn miejscowego burmistrza. Wszyscy mieli najmodniejsze fryzury sezonu, a sposób noszenia mundurków sprawiał, że wyglądały jak ciuchy prosto od projektanta. Większość dzieciaków ubóstwiała tę piątkę i Martine zauważyła, że natychmiast dostawali to, czego chcieli. Nawet nauczyciele zdawali się traktować ich na specjalnych warunkach. W czasie przerwy Lucy przedstawiła Martine chłopcom z Paczki Pięciu Gwiazd i kilku innym uczniom. Na pierwszy rzut oka wydawali się całkiem sympatyczną grupą, a dwoje z nich podjęło nawet specjalny wysiłek, żeby poczuła się dobrze. Martine siedziała na słońcu, zajadając kanapki z serem i sosem chutney, uśmiechała się i kiwała głową. Bezustannie zastanawiała się, jak to możliwe, że znalazła się w tak pięknym miejscu, w otoczeniu roześmianych rówieśników, jednak wciąż czuła się najbardziej samotną, najnieszczęśliwszą dziewczynką na ziemi. Wszystkie dawne uczucia, które towarzyszyły jej w Bodley Brook, wróciły. Nie chodziło tylko o to, że czuła się niezręcznie i była speszona. Nie pasowała tu, koniec kropka. Żadna z rzeczy, o których rozmawiali – surfing, żel do włosów, muzyka pop – nie była dla niej ciekawa. Ale co ją interesowało? Martine nie wiedziała. Chyba książki. I biała żyrafa. Bardzo, bardzo interesowała ją biała żyrafa. Gdy tak rozmyślała, zobaczyła małą postać siedzącą w oddali pod drzewem. – Ach, on – odparła Lucy z niesmakiem, gdy Martine zapytała, co chłopak tam robi. Zmarszczyła nos. – Jest albo głuchy, albo niemy, albo świrnięty. Nie możemy się zorientować. W ciągu następnych kilku dni Martine dowiedziała się, że chłopiec ma na imię Ben, a jego rodzice są przedstawicielami różnych ras – tata jest Zulusem, a mama Azjatką, hinduską tancerką. Martine była mała jak na swój wiek, a on wydawał się równie chudy i tylko nieco wyższy. Dopiero gdy przyjrzało się Benowi z bliska, widać było wyraźnie, że nie należy do słabeuszy. Jego brązowe ramiona i nogi były silne i umięśnione. Jednak większość dzieci zwracała na niego zbyt małą uwagę, żeby to dostrzec. Traktowano go jak wyrzutka. Prawie nikt z nim nie rozmawiał. Częściowo dlatego, że przez trzy lata swojego pobytu w szkole Ben nie wykrztusił z siebie ani jednego słowa. Nauczyciele już dawno zaakceptowali go jako niemowę, odpowiadał na ich pytania na skrawkach papieru i k |
Podziel się opinią
Komentarze