Trwa ładowanie...
d3q6hde
03-02-2020 06:50

Pieśń Delfina

książka
Oceń jako pierwszy:
d3q6hde
Pieśń Delfina
Tytuł oryginalny

Dolphin Song

Forma wydania

Książka

Rok wydania
Autorzy
Kategoria
Wydawnictwo
Seria
Materiały prasowe
Źródło: Materiały prasowe

Pieśń delfina to druga część niesamowitych przygód kilkunastoletniej Angielki w Afryce Południowej. Odkąd Martine Allen zamieszkała z babcią w rezerwacie Sawubona, jej życie zupełnie się zmieniło. Z okien pokoju widzi teraz dzikie zwierzęta i cały rok może chodzić w koszulkach z krótkim rękawkiem. Po przyjeździe do Afryki odkryła też w sobie dar uzdrawiania zwierząt. Ale najważniejsze, że to tu Martine znalazła przyjaciół, na których może polegać: strażnika rezerwatu, afrykańską uzdrowicielkę, milczącego Bena, a przede wszystkim Jemmy'ego - jedyną na świecie białą żyrafę. Humor dziewczynce psuje tylko lęk przed... wodą. Od pewnego czasu nawiedza ją bowiem ten sam koszmar: lodowaty ocean, a w nim - krwiożercze rekiny. Gdy więc nauczycielka zapowiada dzieciom, że czeka je dwutygodniowy rejs po oceanie, Martine wcale się nie cieszy. Podczas cyklonu siedmioro dzieci wypada za burtę statku. Dzięki pomocy delfinów lądują szczęśliwie na bezludnej wyspie. Tu czeka ich prawdziwa szkoła przetrwania. W dodatku wokół wyspy dzieje się coś dziwnego, co powoduje, ze delfiny wypływają na plażę. Czy Martine będzie potrafiła wykorzystać swój dar? I czy ktoś odnajdzie dzieci na tej wysepce pośrodku oceanu? Książka, którą kończy się czytać z żalem. Zaskakujące zwroty akcji, malownicze krajobrazy, drobne nienawiści i przyjaźnie na zawsze. A Martine Allen z pewnością wejdzie do panteonu ukochanych bohaterów książek dla dzieci. Najlepszym przyjacielem człowieka... żyrafa? W opowieści Lauren St John wszystko jest możliwe! Urzekająca i pasjonująca historia, napisana z wdziękiem i wyczuciem. „The Times" Malownicza i wzruszająca opowieść. „Publishing News"

Pieśń Delfina
Numer ISBN

978-83-7414-722-4

Wymiary

123x195

Oprawa

twarda z obwolutą

Liczba stron

272

Język

polski

Fragment

1 Kiedy nauczycielka ogłosiła wszystkim, że popłyną w rejs oceaniczny, by obejrzeć migrację sardynek, Martine Allen wyobraziła sobie zabawną scenę: oto srebrzyste, pokryte sosem pomidorowym rybki, takie same jak w puszkach, tylko całe i w dopasowanych srebrnych adidasach, mkną sobie wzdłuż wybrzeża RPA. Chodziło jednak o coś zupełnie innego. Migracja sardynek - jak powiedziała im panna Volkner - stanowiła jeden z największych cudów przyrodniczych na ziemi. Podwodny exodus. Co roku w czerwcu i lipcu miliony sardynek opuszczały Przylądek Igielny na zachodnim wybrzeżu RPA w pogoni za swym głównym pokarmem - bogatym w składniki odżywcze planktonem, który odpływał na wschód, niesiony zimnym prądem. Sardynki podążały za planktonem z otwartymi pyszczkami i pożerały go po drodze. Same z kolei ścigane były przez dziesiątki tysięcy drapieżników, takich jak delfiny, rekiny brązowe, piaskowe i wielorybie, a także ogromne stada głuptaków przylądkowych z młodymi. Do tego korowodu miała dołączyć Martine i jej koledzy z klasy. Panna Volkner objaśniła im, że będą śledzić migrację wzdłuż wybrzeża prowincji KwaZulu-Natal, po czym udadzą się na północ do Mozambiku, gdzie pomogą w liczeniu populacji diugoni. - Co to są diugonie? - szepnęła Martine do Sherilyn Meyer. W odpowiedzi usłyszała, że „to takie śliczne, szare, bryłowate stwory... No wiesz, trochę jak skrzyżowanie hipopotama z foką. Dawni żeglarze uważali je za syreny". Całą klasę ogarnęło podniecenie na myśl o dziesięciu dniach z dala od szkoły, w środku semestru, i do tego na statku. Martine również się cieszyła, ale tylko dopóki nauczycielka nie rozdała ulotek informacyjnych. Na pierwszym miejscu listy rzeczy do zabrania znajdował się: KOSTIUM KĄPIELOWY Dziewczynka podniosła rękę. - Przepraszam, panno Volkner, ale po co nam kostiumy kąpielowe? Rozległy się chichoty i nawet nauczycielka nie mogła ukryć uśmiechu. - Nazywa się to rejsem oceanicznym, ponieważ wypłyniemy na ocean, Martine - odparła. - Będzie mnóstwo okazji do nurkowania i zabawy w wodzie, a chyba nie chcielibyśmy, żebyś pływała bez kostiumu! Więcej śmiechów. - Ale co, jeśli... - Martine usiłowała dobrać odpowiednie słowa - jeśli ktoś wolałby nie pływać? - A dlaczego miałabyś tego nie chcieć? - spytała ze zdziwieniem panna Volkner. - Rafy są przepiękne. Wierz mi, Martine, gdy raz przepłyniesz się otwartym oceanem, gdzie dno może się znajdować nawet osiemset metrów pod tobą, nie będziemy mogli utrzymać cię z dala od wody. Ktoś zadał inne pytanie, więc nikt nie zwrócił uwagi na to, że Martine pobladła jak ściana, a jej kolana zaczęły trząść się pod ławką. Tej nocy rekiny przyszły po nią po raz pierwszy. Koszmar był niezwykle rzeczywisty. Bestie krążyły dookoła, a ich martwe, głęboko osadzone oczy wpatrywały się w nią, gdy uciekała przez wzburzone morze, w panice machając bladymi rękami i nogami. W ciągu następnych kilku tygodni sny stały się częstsze i jeszcze bardziej przerażające, aż w końcu Martine zaczęła bać się wieczornego udawania się na spoczynek. Dwa dni przed wyjazdem posunęła się nawet do tego, że usiadła na łóżku ze stosikiem książek na głowie - odgłos ich spadania miał ją obudzić, gdyby przypadkiem przysnęła. Niestety, była już tak wyczerpana, że za trzecim razem, kiedy książki zwaliły się na podłogę, ledwo to usłyszała. Po prostu osunęła się na pościel i wydała na pastwę rekinów. Walczyła, by utrzymać się na powierzchni wody i nie zostać pożartą. Ocean był tak lodowaty, że jej członki zdawały się sparaliżowane. Nagle w sen wdarł się głos: - Pora wstawać, Martine! Musimy zaraz wyjeżdżać, jeśli chcemy dotrzeć na plażę, zanim zrobi się późno. Dziewczynka zmusiła się, by wrócić do rzeczywistości. Był ranek, a na skraju jej łóżka siedziała jakaś rozmyta postać. Martine zamrugała i wszystko stało się wyraźne. Jej babcia, ubrana jak zwykle w dżinsy, lecz tym razem w bladoniebieskiej koszuli zamiast tej roboczej w kolorze khaki, z lwem na kieszonce, przyglądała się jej bystrymi, ciemnoniebieskimi oczami. - Ile razy mówiłam, żebyś nie spała przy otwartym oknie? - spytała z łagodnym wyrzutem. - Nic dziwnego, że śnią ci się koszmary. Jesteś cała przemarznięta. W Afryce czerwiec to pora zimowa, Martine. Spróbuj o tym pamiętać. Jej wnuczka z trudem otrząsnęła się z zimnych macek snu. - Topiłam się - powiedziała niewyraźnie. - Wszędzie były rekiny i nie mogłam złapać oddechu. - Oczywiście, że się topiłaś - stwierdziła Gwyn Thomas, nachylając się i energicznie zamykając okno przed ostrym powietrzem, w którym unosił się zapach antylop. - Jesteś cała zamotana w koce. I co te wszystkie książki robią na podłodze? Martine wygrzebała się z pościeli i usiadła na łóżku. Nie chciała martwić babci, wyznając, jak straszne stały się jej koszmary. - Próbowałam znaleźć coś dobrego do czytania - powiedziała. - I pomyślałaś, że zaczniesz od Przewodnika entuzjasty po modelach kolei i Poradnika napraw silników od jeepa? Martine nie odpowiedziała. Jak zwykle pochłonął ją widok z okna sypialni. Pod krytym strzechą okapem ujrzała stado słoni kręcące się dookoła odległego wodopoju - wyglądały jak szare duchy w zimowej porannej mgle. Przebywała w Sawubonie już od sześciu miesięcy i wciąż nie mogła uwierzyć, że mieszka w rezerwacie dzikiej przyrody. Nadal każdego ranka ogarniało ją zdumienie, gdy otwierała oczy, podpierała się na łokciu i wyglądała na dziką sawannę, którą teraz nazywała domem. To wszystko nie uleczyło smutku, który odczuwała, odkąd jej rodzice zginęli w pożarze w ich rodzinnym domu w Hampshire, w Anglii - ale dzięki temu na pewno łatwiej było z nim walczyć. Pomagał również fakt, że znalazła nową rodzinę. Nie była to rodzina zastępcza, bo nikt nie mógłby zastąpić rodziców, których wręcz czciła. Ale przynajmniej nie czuła się już tak osamotniona. Poza babcią miała jeszcze Tendaia, wielkiego Zulusa, który ostatnio otrzymał awans i zamiast zajmować się ogrodzeniem rezerwatu, był teraz strażnikiem. Martine przepadała za Tendaiem, ale szczególna więź łączyła ją z jego ciotką, Grace, specjalistką od tradycyjnej medycyny afrykańskiej oraz uzdrowicielką - sangomą. Tak się składało, że była ona również najlepszą kucharką na świecie. W jej żyłach płynęła krew zarówno afrykańska, jak i karaibska. Grace była jedyną osobą, która wiedziała o niezwykłym darze Martine, a także o wielu, wielu innych sprawach. Ostatnia i dla Martine najważniejsza była jej biała żyrafa, Jeremiah, w skrócie Jemmy. Dziewczynka sama go oswoiła i potrafiła na nim jeździć. Jego i Bena - chłopca, który pomógł uratować białą żyrafę, gdy ją skradziono - uważała za swych najbliższych przyjaciół, choć nie mogła mieć stuprocentowej pewności, czy jej uczucia były odwzajemnione, bo Jemmy nie umiał mówić, a Ben przeważnie milczał. - Byłoby miło, gdybyśmy zdążyły wyruszyć jeszcze dzisiaj - powiedziała Gwyn Thomas znacząco i Martine przypomniała sobie, że powinna już wstawać. Rzuciła okiem na zegarek przy łóżku i jęknęła. Szósta rano! Czasem żałowała, że jej babcia nie przepada za niedzielnym wylegiwaniem się w łóżku. Gwyn dostrzegła minę wnuczki i w jej oczach błysnęło rozbawienie. Dawniej oczy te przyglądały się Martine jedynie z chłodem lub wrogością, lecz ostatnio na opalonej twarzy częściej gościł uśmiech. - Na pewno bardzo się cieszysz na tę jutrzejszą wycieczkę - powiedziała. - Całe dziesięć dni na morzu. Dziesięć dni historii, przyrody, a zapewne też jakichś przygód. Zazdroszczę ci, naprawdę. Niemal żałuję, że z tobą nie jadę. - Chcesz się zamienić miejscami? Babcia się roześmiała. - Przez chwilę wyglądałaś niemal tak, jakbyś mówiła poważnie, Martine. Cieszysz się na ten rejs, prawda? - Oczywiście - odparła dziewczynka z całym przekonaniem, jakie była w stanie z siebie wykrzesać. Stłumiła ziewnięcie. - Nie mogę się doczekać. - Miło mi to słyszeć, bo ostatnio blado wyglądałaś. Przyda ci się trochę morskiego powietrza. Cóż, zobaczymy się za kilka minut na dole. Spakuję jedzenie na nasz spacer po plaży. - Do zobaczenia - powiedziała Martine wesoło, ale gdy tylko drzwi się zamknęły, wsparła głowę na dłoniach i zamknęła oczy. Doskonale wiedziała, dlaczego śniły jej się rekiny, i nie miało to nic wspólnego ze spaniem przy otwartym oknie, zawijaniem się w koce, jedzeniem sera o zbyt późnej godzinie czy żadną z tych rzeczy, które rzekomo mają wywoływać koszmary. Śniła o tym z powodu czegoś, co zdarzyło się niemal dokładnie rok wcześniej. Była z rodzicami na wakacjach w Kornwalii, na angielskim wybrzeżu. Ostatniego dnia jej tata - lekarz - dostał nagłe wezwanie, by pomóc jakiemuś chłopcu, który spadł z klifu. Jej mama Veronica wychodziła właśnie z grypy i odbywała popołudniową drzemkę, więc tata poprosił Martine, żeby poczytała albo porysowała sobie trochę, bo mama powinna dużo wypoczywać. Ale dzień był tak upalny, że po jakimś czasie znudzona Martine postanowiła wymknąć się na plażę i pobrodzić w morzu. Miała wrócić, zanim mama się obudzi. Gdy jednak dotarła na miejsce, woda okazała się tak kusząca, że dziewczynka wkrótce zanurzyła się po kolana, a potem po pas. I wtedy nagle niespodziewana fala całkowicie wytrąciła ją z równowagi. Pociągnęła ją na dno i Martine zaczęła się obracać, jakby znalazła się w pralce nastawionej na wirowanie. Kiedy była już święcie przekonana, że się utopi, fala wyrzuciła ją gwałtownie na powierzchnię i dziewczynka zdołała na wpół dopłynąć, na wpół doczołgać się do brzegu. Mniej więcej w tym samym czasie jakiś rybak wyciągnął na plażę rekina olbrzymiego. Idąc chwiejnym krokiem po piasku, Martine ujrzała złowieszczy kształt drapieżnika i w jakiś sposób oba zdarzenia zlały się w jej głowie w jedno - rekin i wirówkowa fala. Kilka sekund później znalazła się w ramionach mamy. Veronica, która w tym czasie szukała jej dosłownie wszędzie, zapomniała ją nawet skarcić - tak była uszczęśliwiona, że nic gorszego się nie stało. Nie chcąc jeszcze bardziej denerwować mamy, Martine uznała, że najlepiej będzie nie wspominać o tym, jak niemal utonęła - przysięgła sobie jednak, że jeśli będzie to od niej zależało, już nigdy nie będzie pływać w morzu. Wtedy nie miało to znaczenia - następnego dnia cała rodzina wyjechała z Kornwalii, a potem rodzice Martine zginęli, zanim zdążyli zabrać ją na kolejne wakacje nad morzem. Ale teraz... Martine trudno było się do tego przyznać nawet przed sobą samą: głęboka woda wzbudzała w niej śmiertelne przerażenie! 2 W ciągu sześciu miesięcy, które spędziła w RPA, Martine ani razu nie była nad morzem. Jej babcia rzadko opuszczała okolice Storm Crossing i nie należała do osób, które dałyby się przyłapać na pasiastym leżaku, wysmarowane kremem przeciwsłonecznym. Ze zrozumiałych przyczyn taki stan rzeczy bardzo odpowiadał Martine, toteż dziewczynka była bardzo zaskoczona, gdy poprzedniego wieczoru Gwyn Thomas zaproponowała, aby wstały o świcie i wybrały się na długi spacer wzdłuż wybrzeża Przylądka. Na szczęście było o wiele za zimno, żeby pływać, więc problem rozwiązał się sam. Dzięki temu Martine miała o wiele bardziej entuzjastyczne nastawienie do całego pomysłu, niż gdyby babcia wpadła na niego w lecie. Kiedy w ten niedzielny poranek na krótko przed ósmą dotarły do Uiserfontein i Martine ujrzała rozciągający się przed nią ocean, poczuła jeszcze większą radość. Słońce wyglądało jak obręcz z połyskliwego złota, rozpływająca się nad falującą masą metalicznego błękitu. Cały brzeg porośnięty był szkarłatnym wrzoścem. Gdy Martine wygrzebała się z samochodu, jej szalikiem szarpnęła morska bryza, a nozdrza napełnił zapach fal. Było zdecydowanie zimno, więc dziewczynka cieszyła się, że babcia nalegała, by naciągnęła wełnianą czapkę, wiatrówkę i rękawiczki. Nie licząc mew, w okolicy nie było nikogo poza samotnym kitesurferem na środku zatoki. Martine stała na wydmach niczym przykuta, patrząc, jak przecinał ocean, podobny do woźnicy rydwanu. Co jakiś czas chował się za jakąś falą i widać było tylko jego wydęty latawiec w paski o cukierkowych kolorach. Czasem znikał na tak długo, że Martine zaczynała myśleć, iż padł ofiarą podwodnego prądu, lecz wtedy wynurzał się nagle, pędząc na grzbiecie ogromnego bałwana. Wiatr rozbijał fale w puszystą mgiełkę niczym grzywy pędzących koni. Morze wyrzucało surfera i jego deskę w powietrze, a latawiec chwytał go i unosił jeszcze wyżej, tak że mężczyzna mógł wykonywać salta i obroty, bez wysiłku sprzeciwiając się sile grawitacji. A potem na powrót opadał i znikał za kolejnym bałwanem. Na plaży szum wiatru utrudniał rozmowę, więc Martine znowu zaczęła rozmyślać o szkolnej wycieczce. Nie licząc jej strachu przed pływaniem, rzeczywiście zapowiadało się fantastycznie. Panna Volkner opowiadała, że migracja sardynek jest jednym z cudów przyrody, równie wspaniałym jak migracje zwierząt we wschodniej Afryce, gdzie co roku ponad milion stworzeń o zawiniętych rogach ruszało ogromną czarną falą poprzez żółte równiny Serengeti, umykając przed lwami, hienami, złotymi smugami polujących gepardów i wolno mrugającymi krokodylami w wezbranych rzekach. Podczas migracji sardynek, mówiła nauczycielka, zdarzało się często, że ławice rozciągały się na piętnaście kilometrów wzdłuż i trzy kilometry wszerz, a stada podążających za nimi delfinów mogły liczyć nawet tysiąc sztuk. Martine najbardziej nie mogła się doczekać właśnie delfinów. Do tej pory widziała na żywo tylko jednego, i w dodatku było to w jakimś ponurym akwarium, które zwiedzała ze swoją równie ponurą angielską szkołą, Bodley Brook. Trener w obłażącym z farby basenie kazał delfinowi wykonywać różne sztuczki z piłkami plażowymi i gumowymi obręczami. Kilkorgu dzieciom pozwolono nagrodzić stworzenie rybami z wiadra - pewnie sardynkami - lecz Martine trzymała się z daleka. Kiedy delfin podpłynął do krawędzi basenu, zauważyła, że kąciki jego pyska wywinięte były do góry w wiecznym uśmiechu. Jednak ona przez cały pokaz miała wrażenie, że udawał wesołość tylko dlatego, że nie miał innego wyboru - jak klaun uśmiechający się przez łzy. Wspomnienie delfina przywiodło jej na myśl inne zwierzę, które jej zdaniem również było wyzyskiwane: jej własną żyrafę. Najlepszą rzeczą, jaka wynikała ze sławy Jemmy'ego, było to, że stracił wartość dla kłusowników. Jako jedyna biała żyrafa na ziemi wciąż mógł osiągnąć zawrotną cenę, ale nawet w przybliżeniu nie tak wysoką jak wtedy, gdy uważano go za stworzenie mityczne. No i za bardzo już wyrósł, by można go było bez problemu złapać i przefarbować na inny kolor dla zamaskowania. Najgorszą rzeczą było to, że wszyscy chcieli go obejrzeć. Kiedyś za dnia sypiał w swoim tajnym azylu i wychodził dopiero po zachodzie słońca. Teraz spędzał tam noce, w ciągu dnia zaś wędrował, a Gwyn Thomas pomagała wycieczkom pod hasłem „Biała Żyrafa" szukać go po całej Sawubonie. Zamówiła nawet kubki i koszulki z jego wizerunkiem. W ciągu kilku ostatnich miesięcy stosunki między Martine a jej babcią poprawiły się o jakieś tysiąc procent, jednak wycieczki „Biała Żyrafa" wciąż stanowiły kość niezgody. Gwyn Thomas organizowała je tak, by nawet w najmniejszym stopniu nie drażnić Jemmy'ego, lecz Martine nienawidziła samej myśli, że objuczeni aparatami turyści mogli się na niego gapić. Swoje uczucia w tej kwestii wyraziła bardzo jasno. Prosiła i błagała, by zaprzestać wycieczek, nieustannie rozwodziła się nad tym, jak wrażliwy i niezwykły jest Jemmy. Babcia jednak uparła się, że najlepszym sposobem na dopilnowanie, by biała żyrafa w dalszym ciągu pozostawała wyjątkowa, było pozwolić ludziom na kontrolowany dostęp do niej. A poza tym rezerwat potrzebował pieniędzy, które dzięki temu zarabiał. - To zwykła matematyka, Martine. Im więcej pieniędzy zdołamy zarobić, tym więcej zwierząt możemy ocalić. Na to Martine nie miała odpowiedzi, bo nie były to lekkie czasy dla Sawubony, a jej samej również zależało na tym, by uratować jak najwięcej stworzeń. Dłoń w mitence pociągnęła ją za rękaw. Martine zdała sobie sprawę, że babcia próbowała zwrócić na siebie jej uwagę. - Naprawdę, Martine, czasami wydaje mi się, że masz gorszy słuch ode mnie. Nie wzięłam ze sobą okularów. Co tam leży na plaży? Czy to foka? A może po prostu skała o dziwnym kształcie? Dziewczynka osłoniła dłonią oczy przed jasnymi promieniami słońca. Wciągnęła powietrze. - To chyba... To chyba delfin. Martine pierwsza dotarła na miejsce. Gwyn Thomas twierdziła potem, że gdyby nie widziała tego na własne oczy, nigdy by nie uwierzyła, iż jej wnuczka - prawdziwe beztalencie we wszystkich sportach poza jazdą na żyrafie - jest w stanie poruszać się z taką prędkością. Lecz przy ostatnich kilku metrach Martine zwolniła, by nie wystraszyć delfina, gdyby ten jeszcze żył. Tak było w istocie - choć wnioskując z jego wyglądu, nie pozostało mu wiele czasu. Martine przykucnęła na skraju wody i naraz wydarzyły się dwie rzeczy. Spojrzała w ciemnoniebieskie źrenice delfina i odniosła dziwne wrażenie, jakby w nich tonęła - zapadała się w miejsce pełne jakiejś niepojętej mądrości i niezmierzonej niewinności - lecz to nie wszystko: poczuła również, że stworzenie chce nawiązać z nią kontakt. Położyła dłonie na jego szarym, połyskliwym ciele. Spodziewała się, że będzie w dotyku zimne i gumiaste, lecz zamiast tego odkryła, że jest satynowo gładkie i muskularne. Gdy je pogłaskała, poczuła biegnący wzdłuż ramion prąd, tak jak za pierwszym razem, kiedy dotknęła białej żyrafy. Gwałtownie oderwała dłonie, jakby się poparzyła. - Biedactwo wypłynęło na plażę - powiedziała jej babcia, dobiegając na miejsce. - Nikt nie ma pojęcia, dlaczego to robią, ale zdarza się to coraz częściej. Ledwie kilka tygodni temu czytałam o trzystu delfinach, które ugrzęzły na plaży w Zanzibarze. Martine? Martine, wszystko w porządku? Zbladłaś jak ściana. Jeśli za bardzo się tym przejmujesz, możesz poczekać w samochodzie, podczas gdy ja sprowadzę pomoc. Martine odzyskała głos. - I co teraz zrobimy? Jak go uratujemy? Jak on będzie oddychał? - Cóż, delfiny to ssaki, nie ryby, więc wdychają tlen tak jak my, ale zabija je szok i przebywanie z dala od wody. Musimy zachować wilgotność jego skóry. W samochodzie jest wiadro. Jesteś o wiele młodsza i sprawniejsza ode mnie, możesz pobiec i je przynieść? I weź też moją komórkę. Zadzwonię do straży morskiej. Czy to nie przedziwne, że tych nieszczęsnych telefonów nigdy nie ma pod ręką, kiedy są potrzebne? Martine podniosła się niechętnie. Delfin umierał i błagał ją o pomoc. Jeśli spełni polecenie babci, zajmie to trochę czasu - czasu, który mógł zdecydować o życiu lub śmierci. Gdyby zaś spróbowała sama go ocalić, mogłaby zacząć natychmiast, ale istniały po temu dwie duże przeszkody. Pierwszą było to, że nigdy jeszcze nie próbowała uleczyć delfina. Co, jeśli nie da rady i zmarnuje cenne pół godziny, w trakcie której można by wezwać straż, a delfin umrze, i to będzie jej wina? Drugą przeszkodę stanowił fakt, iż babcia nie miała pojęcia o jej darze. Znała zuluską legendę głoszącą, że dziecko, które ujeżdża białą żyrafę, zdobędzie władzę nad wszelkimi zwierzętami, ale nigdy nie widziała nic, co potwierdziłoby te słowa, i tak naprawdę nie rozumiała, co one oznaczały. - Szkoda, że te wszystkie moce, którymi zostałaś obdarzona, nie obejmują zdolności utrzymywania porządku w pokoju - lubiła żartować. Nawet Martine nie rozumiała dokładnie, jaki jest sens legendy. Wiedziała tylko, że musi znaleźć jakąś wymówkę, by usunąć babcię z drogi. - Martine, to sprawa życia i śmierci! - przypomniała jej Gwyn Thomas. Nagle w zasięgu wzroku pojawiła się spacerująca z psami rodzina. Jej członkowie szli po pastelowej plaży w kierunku przeciwnym do miejsca, gdzie leżał delfin, ciągnięci przez trzy rozbrykane czarne labradory. - Może ci ludzie mają telefon - podsunęła Martine. - Byłoby szybciej, gdybyśmy ich poprosili, żeby zadzwonili po pomoc. - Świetny pomysł, kochanie. Biegnij ich zapytać.

Podziel się opinią

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d3q6hde
d3q6hde
d3q6hde
d3q6hde