Atomowe miasta
Jak to jest żyć w mieście, gdzie nikt nie przejmuje się zamykaniem drzwi na klucz, nie martwi bezrobociem i gromadzeniem dóbr materialnych? Brzmi jak hipisowska utopia? Nic bardziej mylnego. To obraz charakterystyczny dla "atomowych miast" opisywanych przez Kate Brown w głośnej książce "Plutopia". Miejsc, gdzie ludzie wyrzekali się wolności, zyskując w zamian bezpieczeństwo i spokój. A także narażając się na nieustanną inwigilację i żyjąc w skrajnie zanieczyszczonym środowisku, o czym się oczywiście głośno nie mówiło.
Piekielny raj
"Ta książka opowiada o wspólnocie losów dwóch miejscowości, które połączyły ze sobą strach, kamuflaż i gorączkowa produkcja plutonu. Richland we wschodniej części stanu Waszyngton i Oziorsk na terenie południowego Uralu były zimnowojennymi wrogami, ale miały ze sobą bardzo wiele wspólnego. Tamtejsze kombinaty atomowe produkowały nie tylko głowice i pociski. W tych wzorcowych miejscowościach, do których przesiedlano całe rodziny, powstawały również szczęśliwe wspomnienia z dzieciństwa, tanie mieszkania i znakomite szkoły" - pisze autorka.
Wzorcowe miasto
Badania prowadzone nad bronią jądrową w ramach Projektu Manhattan (1942-1946) było nierozerwalnie związane z fabryką plutonu i uranu, znajdującą się w kompleksie Hanford w stanie Waszyngton. Niemniej istotnym elementem tego atomowego organizmu było miasteczko Richland, wybudowane z myślą o kadrze pracowniczej i ich rodzinach.
Władze korporacji DuPont, która była głównym konstruktorem fabryki, "widziały, jak zachowywali się samotni robotnicy napływowi w Hanford (pijaństwo, burdy i tak dalej), postanowiły zatem, że w nuklearnym mieście zamieszkają wyłącznie robotnicy zakorzenieni w tym zdrowym jądrze społeczeństwa amerykańskiego, czyli w rodzinie nuklearnej." Zgodnie z pierwotnym założeniem, Richland miało być wzorcowym miasteczkiem, w którym samotni robotnicy i przedstawiciele mniejszości mieszkali na obrzeżach, zaś centrum należało do białych rodzin z klasy średniej, żyjących w luksusowych warunkach. "Model ten odniósł taki sukces, że dzisiaj Richland niczym się nie wyróżnia. W powojennych dekadach tego typu przedmieścia mnożyły się w takim tempie, że dzisiaj trudno docenić, jak bardzo nowatorska była ta koncepcja w 1944 roku."
Ludzie spisani na straty
70 lat po zakończeniu projekt Manhattan, cała inicjatywa budzi oczywiste wątpliwości natury moralnej i medycznej. Przy czym nie brakuje ludzi, którzy przekonują, że w tamtych czasach "naukowcy niewiele wiedzieli na temat skutków działania promieniotwórczości na ludzki organizm." Podejmowano odpowiednie do posiadanej wiedzy środki ostrożności, a narażanie pracowników fabryki nie było świadome. Tymczasem autorka przekonuje, że "już po paru latach zarówno badacze, jak i administratorzy projektu znali większość zagrożeń związanych z produktami rozszczepienia jąder metali ciężkich. Świadomość ta w bardzo niewielkim stopniu wpłynęła jednak na projekt budowlany, procedury obsługi zakładu, a przede wszystkim na sposób składowania odpadów promieniotwórczych."
Ignorancję władz ilustruje przypadek Dona Johnsona, młodego inżyniera chemika, który jesienią 1944 roku zgłosił złe samopoczucie, miał mdłości i dolegliwości gastryczne. Skarżył się na ból nóg i krwawiące dziąsła. Przez kolejny tydzień Johnson nieustannie się pocił, był zmęczony, miał podwyższoną gorączkę. Diagnoza lekarza z Richland wskazywała na białaczkę. Kilka miesięcy później 37-latek już nie żył, mimo że rok wcześniej na badaniach lekarskich był zdrów jak ryba.
Dla dobra ojczyzny
Wraz z uruchomieniem reaktorów jesienią 1944 roku władze DuPont zaczęły się martwić o skutki ewentualnej eksplozji. Brano bowiem pod uwagę, że radiacja odcisnęłaby piętno na pracownikach kompleku Hanford i mieszkańcach Richland. Kierownictwo poprosiło generała Grovesa "o zgodę na poinformowanie pracowników o zagrożeniach radiacyjnych i przeprowadzenie ćwiczeń z ewakuacji. Grovesowi bardziej jednak leżały na sercu tajemnica państwowa i potencjalna utrata pracowników. Odpowiedział, że gdyby ludzie zatrudnieni dorywczo dowiedzieli się o zagrożeniach, mogliby rzucić pracę."
Wojskowy nie miał skrupułów i powiedział wprost, że interes Stanów Zjednoczonych jest o wiele ważniejszy od dobra jednostek wchodzących w skład niewielkiej społeczności. Według oficjalnych komunikatów "zagrożenia panujące w zakładach nuklearnych były nie większe niż w przemyśle chemicznym." Ryzyko, owszem, istniało, ale uważano je za "współmierne do ogromnej wagi projektu Manhattan". Warto dodać, że po wojnie Groves przekonywał w podobnym tonie, że "śmierć ponad dwustu tysięcy japońskich cywilów w Hiroszimie i Nagasaki uratowała życie Amerykanom".
Sowiecka odpowiedź
Główny przeciwnik USA w zimnej wojnie i nieustannym wyścigu zbrojeń również zajął się budową miasta "dla wyselekcjonowanych producentów plutonu, zabezpieczonych zarówno fizycznie, jak i finansowo". Miasta, które było otoczone mniejszymi osiedlami pracowników, więźniów i żołnierzy, obsługujących plutopię, a także walczących z wylewającym się radioaktywnym skażeniem.
Mogłoby się wydawać, że Sowieci byli lepiej przygotowani do zarządzania produkcją jądrową. Wszak stalinowski reżim miał wieloletnie doświadczenie w inwigilacji, propagandzie i zapewnianiu sobie bezwzględnego posłuszeństwa. Tymczasem "ubóstwo i dezorganizacja spowodowały, że budowa pierwszej sowieckiej plutopii zajęła ponad dekadę" i pochłonęła ogromną sumę pieniędzy. Co więcej, istnienie "żelaznej kurtyny" narażało władze ZSRR na izolację, która przekładała się na zacofanie. "A jak stwierdził Stalin, zacofanie obraca zwycięstwo w porażkę. Wyjście z tego zamknięcia prowadziło przez szpiegostwo."
Mozolne poszukiwania
Rozpoczęcie budowy pierwszej fabryki plutonu na terenie ZSRR wiązało się z takimi samymi problemami, z jakimi mieli wcześniej do czynienia Amerykanie. Umiejscowienie jej na odludnych terenach "oznaczało problemy z pozyskiwaniem, zakwaterowaniem i utrzymywaniem robotników budowlanych. Wynikłe z tego opóźnienia sprawiły, że budowano w pośpiechu i byle jak, a szefostwo musiało na wszystkim oszczędzać - na warunkach mieszkaniowych, zarobkach, bezpieczeństwie pracy, a nawet na bezpieczeństwie radiologicznym i zachowaniu tajności".
Już samo znalezienie odpowiedniego terenu do budowy fabryki generowało ogromne problemy. Szukając działki w niedostępnych obszarach pozbawionych dróg, pierwsza ekipa nie mogła korzystać ze środków transportu, dlatego przemierzała całą trasę pieszo. A przecież nie mówimy o niedzielnym spacerku. "Szukali u podnóża południowego Uralu w zamkniętej strefie otaczającej obóz z niemieckimi jeńcami wojennymi, między przemysłowymi miastami Czelabińsk i Swierdłowsk." Ostatecznie Rosjanie zdecydowali się na Ural, który charakteryzował się małym zaludnieniem, miał dostęp do rzek o wartkim nurcie, był osłonięty drzewami i znajdował się daleko w głębi lądu. Co utrudniało pracę samolotom szpiegowskim wyposażonym w sprzęt fotograficzny.
Obchodzenie wytycznych
Zdaniem rosyjskich historyków sowieckie obiekty atomowe przejęły cechy charakterystyczne dla gułagu i stanowią ich ukoronowanie. Były "fortecami zdyscyplinowanego, surowo karzącego, opartego na przymusie stalinowskiego państwa policyjnego." Otoczone podwójnym murem, drutem kolczastym, wieżami i reflektorami. W rzeczywistości budowniczowie tajnych, atomowych miast, "zaabsorbowani tworzeniem gigantycznej infrastruktury nuklearnej pośród powojennej ruiny, (...) w gruncie rzeczy zapomnieli o bezpieczeństwie i tajności." Poza tym "nikt zaznajomiony z łagrami z 1947 roku nie uzna ich za wzór tajności, bezpieczeństwa, porządku i wydajności."
Generał NKWD Jakow Rapoport, któremu powierzono budowę fabryki plutonu, miał tego dokonać "według ścisłych specyfikacji gwarantujących tajność. Beria nakazał mu zatrudniać wyłącznie najbardziej zaufanych więźniów - żadnych etnicznych Niemców, jeńców wojennych, recydywistów, zatwardziałych kryminalistów czy więźniów politycznych." Rapoport nie był w stanie tego zrobić, dlatego połowę pracowników budowlanych stanowili etniczni Niemcy. Aby obejść zarządzenia Berii, awansował ich do rangi "specjalnych osadników". Nie obyło się również bez zatrudniania kryminalistów, którzy byli najsilniejsi i najzdrowsi (głównie dlatego, że zabierali słabszym racje żywnościowe).
Radioaktywna ostoja
Radzieckim odpowiednikiem Richland było miasto Oziorsk w obwodzie czelabińskim. Wokół miasta funkcjonowała 25-kilometrowa strefa buforowa, która przybrała kształt naturalnego rezerwatu. Jedna z byłych mieszkanek Oziorska wspomina, że przywożeni tam pracownicy nie byli przestraszeni czy przygnębieni. "Po strasznych latach wojny młodzi pracownicy grali w siatkówkę i koszykówkę, urządzali zawody narciarskie, piesze wycieczki i biesiady. Stworzyli orkiestrę dętą, mieli imprezy i potańcówki."
Życie w Oziarsku miało jednak swoją cenę. Prowizoryczne laboratoria nie miały zabezpieczeń, pracownicy wracali do domu w napromieniowanej odzieży, a liście drzew w miasteczku błyskały promieniami gamma. To wszystko "było katastrofą wynikłą z ignorancji, pośpiechu i poczucia misji niezostawiającej miejsca na dbałość o bezpieczeństwo pojedynczego człowieka." Z oszczędności zrezygnowano z monitorowania radiacji, dlatego "młodzi mieszkańcy osiedla spowitego ciszą sowieckiego lasu, dodatkowo wygłuszoną przez śnieg, nie mieli pojęcia, że ich los został już przypieczętowany."
Efekty promieniowania
Mówiąc o katastrofie nuklearnej przeważnie mamy na myśli katastrofę w Czarnobylu, do której doszło w 1986 roku. Bezpośrednio w wyniku wybuchu (jak wynika z oficjalnych informacji) zginęło 31 osób, 200 zachorowało na chorobę popromienną, a z otaczających elektrownię terenów przesiedlono 350 tysięcy mieszkańców. Tymczasem w kombinacie Majak, sąsiadującym z Oziorskiem, doszło do trzech katastrof - najbardziej znana (katastrofa kysztymska, 1957) pochłonęła życie ponad 200 osób, a 470 tysięcy mieszkańców naraziła na działanie promieniowania. Są to oczywiście oficjalne dane radzieckiego rządu.
"Radioaktywny opad trafiał do strumieni, na pola i do lasów, przenikał na parę centymetrów do gruntu, całkowicie pokrył terytorium, na którym rolnicy z osiemdziesięciu siedmiu miejscowości pracowicie zbierali obfite tego roku plony." Ewakuacja mieszkańców następowała stopniowo, chociaż władze doskonale wiedziały, że opieszałość w tej sytuacji oznacza wyrok śmierci dla tysięcy ludzi. Sąsiedzi elektrowni szybko zaczęli się skarżyć na liczne dolegliwości. Dwunastoletnia dziewczynka dostała mdłości i pluła zieloną flegmą, zaś jej matka, która w momencie wybuchu była w ciąży, urodziła "usmarowane, czarne, dziwne" dziecko, które przeżyło tylko pięć dni. Guzy, nowotwory, problemy z tarczycą, cukrzyca, zaburzenia układu nerwowego i krążenia, wady wrodzone, dziwne i silne uczulenia, ciągłe zmęczenie i problemy z płodnością stały się codziennością na terenach skażonych radioaktywnym opadem.
Strach przed przyszłością
Po zakończeniu drugiej wojny światowej wśród ludzi mieszkających w Richland zaczęły dominować zupełnie inne nastroje niż przed kapitulacją Niemiec i Japonii. Paul Nissen, redaktor naczelny lokalnej gazety napisał, że mieszkańcy stają się nerwowi i zatroskani. Nie wynikało to jednak z poczucia zagrożenia, jakie wiązało się z pracą i przebywaniem w pobliżu najbardziej niestabilnych i niebezpiecznych materiałów na świecie. Ludzie bali się, że po zakończeniu wojny rząd przestanie inwestować w energię atomową, przez co mieszkańcy Richland stracą pracę i dach nad głową.
"Kiedy skończyło się zwycięskie wiwatowanie, liczba pracowników Hanford spadła o połowę, robotnicy rozbierali domy z prefabrykatów i wiele firm zamykało interesy. Inżynierowie w zakładzie martwili się o stan pierwszych reaktorów." Mało kto zdawał sobie wówczas sprawę, że wyjazd z Richland nie jest wyrokiem, ale ratunkiem. Oczywiście dla kogoś, kto nie przyjął jeszcze śmiertelnej dawki promieniowania.
Rządowy raj
Kiedy okazało się, że Richland nie zniknie z mapy po zakończeniu drugiej wojny światowej, zewnętrzni obserwatorzy zaczęli się bliżej przyglądać wzorcowemu miastu i dostrzegać jego liczne wady. "Chicago Tribune" opublikowało w 1949 roku miażdżący artykuł, nazywając Richland "państwem policyjnym". Dziennikarz "relacjonował, że zastraszeni mieszkańcy rozmawiali z nim szeptem w jego pokoju hotelowym, żeby ktoś ich nie podsłuchał". Socjologowie badający społeczność Richland użyli określenia "zmutowana miejscowość". Kolejne relacje potwierdzały tezę, że atomowe miasto jest pod stałym nadzorem Wielkiego Brata, reprezentowanego przez rząd amerykański i konglomerat General Electric. Właścicielem wszystkich gruntów Richland (poza cmentarzem) było państwo. "Prawnicy GE zarządzali miastem w gruncie rzeczy bez żadnej kontroli. Na przykład dział socjalny GE uznaniowo przydzielał i odbierał ludziom domy. Znajomości w dziale kadrowym pomagały w znalezieniu pracy, a znajomości w dziale kwaterunkowym ułatwiały wynajęcie
domu."
W Richland nie było wolnej przedsiębiorczości i wolnej prasy. "Każdy mieszkaniec Richland dostawał darmową gazetę, nawet jeżeli jej nie zaabonował. Szefostwo projektu naciskało na komercyjnych kontrahentów uzależnionych od GE, żeby wykupywali przestrzeń reklamową." Dzięki temu dochody z reklam były wkrótce tak wysokie, że wydawca zaczął finansować "wydarzenia sportowe, rekreację i programy rozrywkowe przeznaczone wyłącznie dla mieszkańców Richland." Wszystko po to, aby atomowe miasto było przez wszystkich kojarzone z rajem na ziemi.
W tekście wykorzystano fragmenty książki "Plutopia" Kate Brown (wyd. Czarne).