W swojej negatywnej ocenie drugiego tomu Pana Lodowego Ogrodu byłam raczej odosobniona. Dawała mi ona jednak luksus niedostępny innym czytelnikom cyklu – mogłam spokojnie, bez niecierpliwości, oczekiwać kontynuacji. A czekać przyszło długo, bo aż dwa lata. W międzyczasie okazało się, że historia się rozrosła i tom trzeci nie będzie, wbrew początkowym zapowiedziom, ostatnim. Nie miałam w związku z tym najlepszych przeczuć. Czekało mnie jednak pozytywne zaskoczenie. W obu wątkach – Vuka Drakkainena, Nocnego Wędrowca i Filara, następcy Tygrysiego Tronu, nastąpiło zdecydowane przyspieszenie. Znakomity język i styl, sprawna, zmienna narracja to w przypadku Jarosława Grzędowicza konstans, gdy zatem ponownie rozmroził akcję, musiała powstać powieść znakomita i wciągająca bez reszty. Tak też się stało, od lektury bardzo trudno było się oderwać, ponad 500 stron pochłonęłam właściwie niepostrzeżenie.
Vuko wraz z czwórką towarzyszy – Ludzi Ognia – płynie tajemniczym lodowym drakkarem w nieznanym kierunku – to znaczy, nieznanym pasażerom, gdyż drakkar najwyraźniej płynie na magicznym autopilocie. Po dokładniejszej eksploracji niezwykłego środka transportu Drakkainen dochodzi do wniosku, że dostarczył mu go jeden z członków ekipy badawczej, których ma za zadanie odnaleźć i ewakuować. Mimo to, pomny doświadczeń z pierwszym zaginionym, Aakenem, przygotowuje się do walki. Szkoli swoich ludzi, podnosząc ich bojowe umiejętności, a sam mozolnie wprawia się we władaniu magią. Po pokonaniu psychicznej bariery racjonalizmu czynienie zaczyna mu wychodzić coraz lepiej, również dzięki podpowiedziom Cyfral.
Terkej, przyszły cesarz Kirenenów, dobrowolnie oddał się w niewolę ludziom-niedźwiedziom, by podążyć za swoim przeznaczeniem. Szybko pożałuje tej decyzji. Sprzedany, trafia najgorzej, jak tylko można – jego nowa pani, Smildrun Lśniąca Rosą, jest bezwzględną sadystką, a jednocześnie, jak się okazuję, zwolenniczką egzotycznych dla jej plemienia nowinek religijnych. Wydostanie się spod władzy kobiety, która doskonale zdaje sobie sprawę, że wyłącznie bezwzgledność zapewnia jej przetrwanie, wymagać będzie cierpliwości i przebiegłości… węża.. Dalsza droga Nosiciela Losu również nie będzie usłana różami – trafi do dziedziny kolejnej obłąkanej Czyniącej, której sugestywny opis dowodzi, że również nieszkodliwe marzenie o powszechnym pokoju można wynaturzyć w przerażający sposób. Dolina Pani Bolesnej to prawdziwe pole do popisu dla niezwykłej, plastycznej wyobraźni autora. Jej opis jest dużo sugestywniejszy niż wyliczenia monumentalnych wspaniałości Lodowego Ogrodu. Projekcja podświadomych lęków i wyrzutów
sumienia kobiety, która nieoczekiwanie weszła w posiadanie ogromnej mocy, niezdolnej jednak do uśpienia demonów przeszłości, przyprawia o gęsią skórkę i przeraża o wiele bardziej niż roiho i wytwory Zimnej Mgły.
Kontrast pomiędzy dwoma głównymi wątkami – właśnie dzięki fabularnemu przyspieszeniu – jest na kartach trzeciej części cyklu widoczny jaskrawiej niż kiedykolwiek wcześniej. Losy Drakkainena – który już odnalazł się w nowej rzeczywistości i zaakceptował rządzące nią prawidła, a nawet ją oswoił – to obecnie przede wszystkim akcja, sprawna żonglerka gatunkowymi schematami, podanymi z dystansem i w sosie postmodernistycznych nawiązań, których nagromadzienie w końcowych partiach opowieści zaczyna wręcz drażnić ostentacyjnością. Są to – mimo nieustannego napięcia, wynikającego z permanentnej groźby fizycznej konfrontacji z coraz to innymi przeciwnikami o nieznanych z góry możliwościach – zdecydowanie „lżejsze” partie powieści. Głównie za sprawą cynizmu bohatera, którego poczucie humoru – zwłaszcza czarnego i wisielczego – nie opuszcza nawet w największych tarapatach.
Historia tohimona klanu Żurawia, chłopca, którego nieoczekiwany zwrot wydarzeń, wywołany ingerencją przybyszy z kosmosu, zmusił do dorośnięcia w najbrutalniejszy z możliwych sposobów, jest refleksyjna i ma dużo większy gatunkowy „ciężar”. Tu nie tempo, ale niby banalna, a jednak pięknie i przekonująco podana refleksja o bezwzględności losu, który z cesarza może w jednej chwili uczynić niewolnika, ma pierwszorzędne znaczenie. Zarazem jednak w tę smutną opowieść wpleciony zostaje manifest niezachwianej wiary w siłę ludzkiego charakteru, zdolnego przetrzymać koszmary przekraczające granice wyobraźni i odbić się od każdego kolejnego dna – mimo – jakże ludzkich – załamań i zwątpienia. To również pochwała przyjaźni i oddania, bo nawet jednostka wyjątkowa i przeznaczona z urodzenia do rzeczy wielkich może mimo przymiotów ducha upaść, jeśli w odpowiedniej chwili zabraknie ramienia, na którym mogłaby się wesprzeć. I choć wszystko to są prawdy znane i opisywane wielokrotnie, niemalże truizmy, autor przedstawia je w
sposób pozwalający je przemyśleć, odkryć i zrozumieć na nowo. Prosta, deklaratywna, czysto sprawozdawcza i pozbawiona stylistycznych ozdobników narracja, czyni tę relację z powszedniego, a jednak nie powszedniejącego koszmaru niewoli i wewnętrznej walki wyjątkowo wiarygodną i przejmującą. Tym razem to tym partiom przypada zdecydowany prymat – choć mniej spektakularne, zdecydowanie przebijają potyczki Nocnego Wędrowca. Miejsce publicystki politycznej (pierwszy tom) i nużącej powieści drogi (tom drugi) zajęła w nich obecnie rzetelna psychologia.
Zgodnie z oczekiwaniami, pod koniec powieści ścieżki głównych bohaterów wreszcie się przecinają. Wspólnie podejmują pierwsze działania, mające na celu unieszkodliwienie Czyniących i przywrócenie równowagi zakłóconej ich poczynaniami. Co było również do przewidzenia, powieść kończy się w newralgicznym momencie. Tym razem wyjątkowo trudno będzie mi czekać na dalszy ciąg, oby ukazał się jak najszybciej, bo tomem trzecim Jarosław Grzędowicz ponownie wciągnął mnie w swoją historię. Bez ostrzeżenia. Jak w ruchome piaski, po szyję. Koniec luksusu niezaangażowania.