Jest we Frajerach opowiedziana historia Artura Conan Doyle’a, bardzo dla całości zbioru i osoby jego autora charakterystyczna. Otóż ów angielski pisarz poczuł powołanie do pisania epickich powieści historycznych, w które wkładał mnóstwo czasu i wysiłku. I kto o tym pamięta? Garstka badaczy literatury i może niektórzy studenci, przymuszeni do czytania owych tworów. Ale jak świat długi i szeroki wszyscy wiedzą, kim jest Sherlock Holmes. A jak Ziemkiewicz barwnie opowiada – postać słynnego detektywa powstała mimochodem i była traktowana przez jego ojca po piórze jak dziecko z nieprawego łoża, spłodzone w chwili zapomnienia w pogoni za mamoną, która była mu matką. Tak, tak, Holmes to owoc chałtury Conan Doyle’a, a nie iskry przez Boga zesłanej, jak to chcieliby widzieć żyjący w stanie permanentnego natchnienia artyści.
Przytaczam tę opowieść, bo rykoszetem trafia ona w Ziemkiewicza właśnie, Frajerów autora. Drugi zbiór felietonów, po wyśmienitej Viagrze mać!, tym razem traktuje o literaturze, literatach, grafomanach i całej tej menażerii, która para się pisaniną i z niej żyje. Gdyby zapytać Ziemkiewicza, kim on się czuje, idę o zakład, że bez namysłu odparłby „pisarzem SF”. A figę z makiem, odpowiada mu czytelnicza publika, która jakoś nie rzuciła się na jego powieści, z takim mozołem tworzone i tak wypieszczane. Owszem, tzw. fandom nagrodą czasem poczęstował i próżność artysty mile połechtał, ale na nakład jakoś to się przełożyć nie chce. Aż tu nagle zbiorek chałtur, czyli zjadliwych felietonów politycznych, pisanych do różnych gazet, aby do pierwszego przeżyć, staje się przebojem. Frajerom wróżę los podobny, choć materia inna i grono odbiorców mniejsze, bo kogóż w tym przeintelektualizowanym kraju obchodzi tocząca się cicha wojna głównego nurtu z literaturą popularną, to jakość równie dobra, a może i lepsza niż
w tomie poprzednim. Odkrył bowiem Ziemkiewicz starą prawdę, która jakoś wielu felietonistom umyka, że jeśli ma się do dyspozycji jedną, dwie kolumny prasowe, to nie ma miejsca na dzielenie włosa na czworo, analizy, marudzenia, opowieści i wydumiska. Felieton musi być jak kobra w ataku – treściwy, precyzyjny i wyrazisty. Właśnie tą ostatnią cechą Ziemiewicz bije innych publicystów, bo poglądów swych, dla wielu kontrowersyjnych, obraźliwych nawet, wcale się nie wstydzi i biczuje nimi z doskoku czytelnika.
W jednym z najważniejszych swoich kierunków myślowych Frajerzy budują pozycje do ataku na zmurszałe nieco reduty literatury zwanej wysoką. Pole bitwy według Ziemkiewicza wygląda klarownie – otóż twórcy popularni mają za sobą tłumy czytelników pożerających kryminały, horrory, fantasy i inne gatunki ex definitione przypisane masowemu odbiorcy. Tak zwana literatura wysoka trzyma się tylko dlatego, że jej twórcy wiszą na ministerialnym garnuszku, wyciągają pieniądze od wszystkich czynników oficjalnych szermując hasłem ochrony dziedzictwa narodowego. Gdyby, jak twierdzi Ziemkiewicz, zmusić ich do zasad wolnej konkurencji, poddać rynkowemu osądowi, sczeźliby natychmiast lub zabrali za jakieś pożyteczne prace.
Koncepcja ta jest tyleż prosta, co niewykonalna, a nawet jeśli wykonalna, to nieprawdziwa. Mecenat państwowy nieprędko się skończy, zwłaszcza, że kraje UE idą raczej w przeciwnym, fatalnym kierunku, czyli intensywniejszego dofinansowywania kultury, by bronić ją przed rzekomą amerykanizacją – o zakład idę, że na to pójdzie część pieniędzy odebranych francuskim emerytom. Nie jest również tak, że rozpieszczana przez krytykę literatura nie poradzi sobie na wolnym rynku, ot choćby Pilch sam jeden sprzedaje więcej swoich książek, niż wszyscy polscy twórcy fantastyki razem wzięci, wyjąwszy Sapkowskiego.
Ale nie tylko o dialektycznej wojnie między literaturami pisze Ziemkiewicz. Do Frajerów zapakował on bowiem felietony mające choćby tylko luźny związek z pisarstwem, fantastyką zaś szczególnie. Jest o pacyfistycznych protestach pisarzy amerykańskich, o starczej impotencji pisarsko-intelektualnej Lema, o tym, jak to za komuny nie było co czytać, komercjalizacji pisania, postmodernizmie jako schyłkowej fazie kultury, seksie w kosmosie według klasyków SF czy trafności przewidywań niektórych twórców modnych kilkadziesiąt lat temu, konfliktach w piekiełku środowiska twórców. Wszystko szczere, interesujące Autora, który z pasją zajmuje stanowiska w tak różnych sprawach i ze swadą broni ich przed krytykami. To swoiste silva rerum ma jednak moc argumentacyjną, z którą oczywiście nie zawsze można się zgodzić, ale niewątpliwie warto poznać. A nade wszystko – świetnie się czyta.