Najgorsze z możliwych miejsc
Amerykański samolot rozbił się na najgorszym możliwym terenie - aktywnym, kruszejącym lodowcu otoczonym przez szczeliny i lodowe kaniony. Drogą lądową można było się tam dostać tylko od północy, gdzie lodowiec wydawał się względnie stabilny. Zacinający deszcz ze śniegiem uwięził dziewięciu rozbitków we wraku bombowca. Co gorsza, pogoda uziemiła wszystkie samoloty ratunkowe. Tydzień po katastrofie załodze udało się zmontować nadajnik radiowy, następnego dnia zaś naprawili odbiornik. Kontakt z jedną z grenlandzkich baz przyniósł nową nadzieję. Dowódca innej bazy, Bernt Balchen zarekwirował cywilny samolot C-54, wypełnił go zapasami żywnościowymi i wraz z ochotnikami wyruszył na poszukiwania B-17, w sam środek śnieżnej burzy.
Balchen zlokalizował wrak i zrzucił skrzynki na spadochronach. Przy pierwszych trzech przelotach, targane gwałtownymi podmuchami wiatru, zostały zniesione do szczelin lodowych. Pilot nakazał więc odczepić spadochrony i z niebezpiecznej wysokości 15 metrów wykonał dziesięć kolejnych serii zrzutów. Załodze B-17 udało się odnaleźć ok. 1/5 zrzuconych zapasów. Uratowanie rozbitków stało się teraz kwestią priorytetową. Z głębi wyspy wyruszyły skutery śnieżne i psie zaprzęgi, którymi miano przetransportować ocalałych do cumującego u wybrzeży kutra. Niestety, teren okazał się dla zaprzęgów zbyt trudny.