Jakaranda to drzewo o pięknych fiołkowych kwiatach, rosnące głównie w strefie tropikalnej i zwrotnikowej. Cień rzucany przez jej rozłożyste gałęzie często daje ochłodę i ukojenie całym gromadom ludzi – tak jak u nas czarnoleska lipa gościła pod swoimi konarami bliskich i przyjaciół największego poety polskiego Odrodzenia. Jakaranda rosnąca na pewnym teherańskim podwórku towarzyszy mieszkańcom domu, ich sąsiadom i znajomym od wielu pokoleń, aż wreszcie staje się niemym świadkiem chwil, w których historia postanawia spłatać im okrutnego figla: wraz z wygnaniem rozrzutnego monarchy chwilowo ustaje odpływ pieniędzy z państwowej kasy, maleją – przynajmniej pozornie – nierówności majątkowe, ale zamiast „kraju lepszego, bardziej sprawiedliwego” jest państwo policyjne, rządzone przez ludzi „o surowych twarzach i zaciętych, wykrzywionych ustach, którzy odwoływali się do Boga i twierdzili, że niosą prawdę i święte prawa”; zamiast wolności, równości i braterstwa przychodzi koszmar „z tą chmarą (…) Strażników
Rewolucji i Strażników Moralności, i religijnych przykazań, z brakiem żywności i obowiązkowym zaciemnieniem, i zagrożeniami wojny”. Brzmi jakoś znajomo, prawda? Gdyby zmienić imiona bohaterów i parę innych nazw własnych, gdyby ukryć ideę, w imię której ludzie ludziom są już nie wilkami – bo w zwierzęcym mózgu wilka nigdy nie zrodzi się potrzeba zadawania cierpień ani współplemieńcowi, ani żadnemu innemu zwierzęciu tylko po to, by doznawał przyjemności pokazywania, kto tu ma rację – lecz jakimiś potworami z samego dna piekieł, moglibyśmy sądzić, że czytamy o zupełnie innym (niejednym!) kraju, w zupełnie innym czasie. Bo cóż to za różnica, czy zbrodnią jest ateizm, innowierstwo czy w ogóle wiara w jakiegokolwiek Boga, rozmawianie z obcokrajowcami, posiadanie majątku czy niestaranne wiązanie chusty? Dla zwykłych ludzi rewolucja, choćby się wszczęła w najsłuszniejszej sprawie, rzadko bywa błogosławieństwem, a nader często przekleństwem…
Azar i Izmael, Marjam i Amir, Lejla i Ahmad, Parisa, Simin i ich mężowie płacą za to, że oni sami albo ich bliscy nie dostosowali się do żądań Strażników Rewolucji. Jedni tracą życie, inni żyją przez lata w cierpieniu i beznadziei, przenosząc swoją traumę na kolejne pokolenie, za którym nawet na obczyźnie wlecze się widmo tego, co wycierpieli rodzice… albo, co inni wycierpieli przez rodziców… I tylko jakaranda, każdego roku tak samo tonąca w barwnej powodzi kwiecia, staje się dla tych żyjących symbolem tego, co najważniejsze: stałości chociaż jednego elementu świata, której mogliby się uczepić jako nadziei, że ich los, miotający nimi niczym wiatr opadłymi kwiatami, w końcu odpuści i pozwoli im wrócić w miejsce, gdzie kiedyś – nawet tylko przez małą chwilkę – czuli się bezpiecznie.
Debiutanckie dzieło pisarki, w której krótkiej biografii nietrudno zidentyfikować elementy stanowiące kanwę opowieści i wskazujące na jej związek z postacią przynajmniej jednej z bohaterek, to rzecz mocna i pełna ekspresji, napisana stylem na tyle prostym, by niepotrzebne ozdobniki nie zakłócały surowego, momentami wręcz brutalnego przekazu, i jednocześnie na tyle wycyzelowanym, by wiernie oddawał przeżycia i emocje postaci. A gdyby ktoś autorce zarzucał brak oryginalności - bo ileż można pisać o więzieniach, torturach, rozstaniach, o ofiarach ponoszonych dla najbliższych i o żalu do tych, których poczynania doprowadziły do tego, że owe ofiary były konieczne, o szukaniu własnej tożsamości z dala od rodzinnych stron? – łatwo na ten zarzut odpowiedzieć: historia też nie jest oryginalna. I póki pozwala, by ci, którzy się chcą w jej pamięci chlubnie zapisać, przeprawiali się przez potoki cudzych łez i cudzej krwi, trzeba o tym mówić. Choćby dlatego, by podać w wątpliwość wygodną dla wszelkich ideologów zasadę,
mówiącą, że cel uświęca środki – bo jaki cel może uświęcić tyle ludzkiej krzywdy? Choćby dlatego, żeby w głowach jakiegoś tam odsetka kilkumiliardowej ludzkiej populacji nigdy nie zagościło pragnienie stania się strażnikami – jakiejkolwiek – rewolucji…