Spodziewałam się, że autorce trudno będzie poprowadzić dalej historię, którą, zgodnie z logiką, powinien zamknąć finał Miasta kości. Nie spodziewałam się jednak aż tak bezładnego zlepka coraz to straszliwszych wydarzeń i mroczniejszych jeden od drugiego ataków, jaki stanowi Miasto popiołów. Powieść przypomina kalejdoskop, który ktoś przypadkiem potłukł, a potem spróbował poskładać, nie zwracając większej uwagi na przystawanie poszczególnych kawałeczków. W porównaniu z tomem drugim cyklu Dary Anioła pierwszy jawi się jako arcydzieło wewnętrznej spójności. Rodzinna tajemnica dwójki głównych bohaterów, stanowiąca główny fabularny fajerwerk poprzedniej odsłony, na kolejną nie wystarczy – choć owszem, wykluwa się z niej straszliwe (czy raczej – strasznie zabawne) widmo incestu. Stąd też stosunki Clary i Jace’a pełne są napięcia i frustracji. Uczucie, którym zaczęli się darzyć, nie ma bowiem nic wspólnego z braterską czy siostrzaną czułością. Na szczęście nie mają zbyt dużo czasu na przetrawianie swoich
dylematów – Valentine, Nefilim-renegat, sięga po kolejny z darów anioła Razjela, twórcy Nocnych Łowców. Miecz, służący sprawdzaniu ich prawdomówności. By użyć go do swoich niecnych celów, musi przeprowadzić złożony i okrutny rytuał. Będąc zaś wytrawnym strategiem, robi to w sposób, który burzy kruche zaufanie pomiędzy Nocnymi Łowcami a Podziemnymi (wilkołakami, wampirami, elfami). Skłóconych i pełnych wzajemnych pretensji mieszkańców magicznego świata łatwiej mu będzie pokonać.
Tym razem trudno wskazać w fabule jakiś przewodni wątek. Poprzednio Clary szukała matki. Teraz wszyscy szukają Valentine’a i miecza (oraz kielicha, który, co przypominam dla ułatwienia, Główny Zły zdobył poprzednio). Jest jednak i konflikt lojalnościowy Jace’a (rozdartego pomiędzy okrutnym, ale traktującym go z powagą ojcem, a przybranymi rodzicami, którzy, poznawszy tożsamość jego biologicznego ojca, przestają chłopakowi ufać) i dylemat uczuciowy Clary (nie potrafi wyrzec się niestosownych romantycznych uczuć do brata, a z drugiej strony nie umie pokochać swojego najlepszego przyjaciela, Simona, tak, jak on kocha ją)
, że o problemie Aleka, który nie może się zdecydować na coming out w obawie przed reakcją rodziców, nie wspomnę. Autorka postanowiła pójść głębiej w psychologię, odstawiając humor, który stanowił największą zaletę Miasta kości, na boczny tor. Nie była to dobra decyzja, za ilością wątków psychologicznych nie poszła jakość, są płytkie, sztuczne i „poradnikowe”, zaserwowane w sposób, który
obraża inteligencję średnio rozgarniętego ośmiolatka. Choć intencjonalnego humoru tutaj niewiele, ubawić się można setnie – niestety, wbrew intencjom autorki, która najwyraźniej próbowała stworzyć wielopłaszczyznowy dramat.
Wyjaśniają się wreszcie marketingowe porównania ze Zmierzchem – tym razem dostępujemy wątpliwego dobrodziejstwa śledzenia „romansu z wampirem”. Nie wyjaśnia się niestety nic innego – bo – mimo kolejnej konfrontacji – brak rozstrzygnięcia. Wszak trzeba napisać tom trzeci, w którym być może znajdzie rozwiązanie tajemnica sugerowanych niezbyt subtelnie wyjątkowych zdolności Jace’a (jego siostra też ma unikalną umiejętność, nie powinna w końcu być gorsza, byłoby to nieuczciwe).Gdy bohater wpada w tarapaty/znajduje się w sytuacji bez wyjścia, następuje manifestacja jednej z szerokiego wachlarza niezwykłych zdolności, trzeba trafu, akurat do rozstrzygnięcia przedmiotowego pata zdatnej. Niezbyt to zręczne, ale działa, a najwyraźniej naczelną zasadą cyklu jest show must go on. Z poziomu średnio sprawnego fanfika, na którym zaczynała, Cassandra Clare spadła z donośnym hukiem do kategorii fanfików bardzo słabych. W żaden sposób nie poszerzyła w drugim tomie obrazu świata, w Mieście kości zaledwie
naszkicowanego. Jedna nowa lokacja – dwór królowej elfów – to o wiele za mało jak na całą powieść. Konflikt między rasami (i w sprawie podejścia do niektórych z nich), napędzający krucjatę Valentine’a, wciąż znamy głównie z żarliwych, ideologicznych przemówień głównych protagonistów. Trudno w niego uwierzyć, zaangażować się, przejąć w jakikolwiek sposób. Odwołuję też niniejszym wcześniejsze porównania z twórczością J.K. Rowling i Gwiezdnymi wojnami – wyraźnie widać, że były dla pisaniny Clare nieuzasadnioną nobilitacją. Jedyna wciąż aktualna zaleta cyklu, to fakt, że szybko się go czyta. I jeszcze szybciej zapomina. Na szczęście. Hipotezy dotyczące tomu trzeciego sobie daruję, najwyraźniej nie dorównuję autorce wyobraźnią, Jedno jest pewne – cieszę się, że będzie on ostatnim.