- A żeby to najjaśniejszy szlag trafił!
Ta mało oryginalna inwokacja zabrzmiała wprawdzie niezbyt głośno, ale naładowana była dużą ekspresją. Anita Dolina-Grabiszyńska, zwana również Niteczką, wyjęła z szafki paczkę olłejsów ze skrzydełkami i, wzdychając, użyła jednego z nich zgodnie z przeznaczeniem. Usiadła na sedesie, usiłując powstrzymać płacz.
Biedny Cypek. Będzie bardzo rozczarowany.
Dobrze, że teściowa o niczym nie wie, byłaby wściekła. Ona zresztą cały czas jest wściekła.
Jak wszyscy zapewne wiemy, rozpoczynanie książki nie jest rzeczą łatwą. Ba, można nawet pokusić się o stwierdzenie, że rzecz to niezwykle trudna. I o ile do dziś nie do końca wiem, jak powinien wyglądać wstęp doskonały, o tyle wiem już dobrze, jak wygląda wstęp zły. Szwaja również, niestety, wie, co najlepiej widać na załączonym fragmencie. Zainicjowanie bowiem historii w toalecie, przy użyciu podpasek i dającego już pierwsze objawy załamania nerwowego, nie jest pomysłem najszczęśliwszym. Nawet, jeśli w sposób najbardziej dosłowny zobrazować ma dramatyczną walkę o zajście w ciążę.
Nieszczęsna Anita, tak desperacko zaprezentowana nam od pierwszej sceny, już na początku podpada teściowej. Co prawda jest miła, ładna, dobrze wykształcona i przeurocza, ale czegóż można się spodziewać po pannie, noszącej nazwisko Pindelak? Przecież Cyprian Dolina-Grabiszyński, pierworodny i jedyny syn Kaliny i Bożysława, powinien był poszukać wybranki w nieco bardziej szlacheckich kręgach. Jak wybrał, tak wybrał, co nie znaczy jednak, że jego matka wybór ten musi pochwalać. I tu już pojawia się pierwszy z całego szeregu przedstawionych w książce stereotypów – każda wredna baba prędzej czy później znajdzie doskonały powód, aby przyszłej synowej nie zaakceptować. Wobec uporu syna i męża pani Kalina odpuszcza jednak Anicie jej niegodne pochodzenie, oczekując w zamian rozkosznego wnuka. Młodym do pieluch wcale się jednak nie spieszy, toteż zrzędzenie niespełnionej babci jeszcze przez długi czas puszczają mimo uszu. Kiedy jednak i oni zaczynają marzyć o uroczym berbeciu, rzecz okazuje się nie taka znowu
prosta.
Oczywiście z każdym kolejnym okresem determinacja Anity wzrasta, zamieniając rozważną, poukładaną i jakże sympatyczną początkowo bohaterkę w kłębek nerwów, którego momentami ścierpieć nie można. A kiedy instynkt macierzyński ostatecznie bierze już górę nad zdrowym rozsądkiem, po Niteczce spodziewać się należy naprawdę wszystkiego. Są więc wizyty u specjalistów, terapie hormonalne, zapłodnienia in vitro i modły do Boga. Na kolejne mniej lub bardziej genialne pomysły nasza ulubienica nie wpada jednak sama – otóż dzielnie wykonuje ona jedynie to, co sprytnie podszepnie jej zołzowata przyjaciółka. Otóż Eliza, kobieta dość charakterna i nazbyt może przedsiębiorcza, niespecjalnie ceni sobie powszechną życzliwość, znajdując uciechę w zostawianiu na internetowych forach obraźliwych i szkalujących niewinne osoby wpisów oraz wiecznym obmyślaniu planu sprytnego, choć niekoniecznie pracochłonnego wzbogacenia się. A co Eliza powie, to Anita zrobi. Bo przecież jak kobieta jest w desperacji, to usłucha każdej, nawet
najbardziej idiotycznej rady. Ba, uwierzy nawet, że próby in vitro sprowadzają się do mordowania nienarodzonych jeszcze dzieci, wobec czego za dużo bardziej moralne uzna w końcu wynajęcie cudzego brzucha, aby dziecko cało donosił i wyczekującej bezpłodnej za drobną opłatą oddał.
I tu do kolekcji dochodzi nam stereotyp kolejny – bo kto może chcieć wynająć brzuch, jeśli nie biedna studentka, która wreszcie wyrwała się z rodzinnego piekiełka i pilnie potrzebuje dofinansowania swojego i tak już niełatwego bytu? W ten sposób poznajemy Mirandę Wiesiołek, idealnie kontrastującą z zamożną i znerwicowaną Anitą. Jej dziewczęcość, opanowanie i uroda wpadną zresztą w oko niejednemu mężczyźnie z rodziny Niteczki, co da nam historię z brazylijskiej telenoweli rodem. Wszystko idzie tu więc po utartych ścieżkach, bardziej lub mniej zachłannie sięgając do jakże pojemnego woreczka tematów babskich, acz chodliwych. Żadnych zaskoczeń (bo i któż by się jeszcze dziwił ludzkiej głupocie?), żadnych nieoczekiwanych zwrotów akcji, a do tego banalny finał z wiadomymi wątpliwościami matki zastępczej w roli głównej – ot, czytadło jak się patrzy.
A jednak, proszę Państwa, książka się broni. Mimo wszystkich zastrzeżeń co do samej fabuły, Zupę z ryby fugu czyta się bowiem naprawdę dobrze. Szwaja, jako jedna z lepszych autorek popularnej literatury kobiecej, wciąż umie poprowadzić narrację tak, by rzeczywiście wciągnąć czytelnika do swego powieściowego, nieco zagmatwanego świata. Świetny styl, przyzwoite dialogi i barwna galeria postaci odwracają uwagę od fabularnych niedociągnięć i okropnej niekiedy przewidywalności książki. I jakże trafny okazuje się sam tytuł! Życie, przedstawione tu jako potrawa dla inteligentnych, doskonale odpowiada daniom ze słynnej fugu – ryba ta, choć smaczna i pożądana, przyrządzona w sposób niewłaściwy może przynieść co poniektórym fatalny koniec. Jak więc się z nią obchodzić? Jak z życiem, ostrożnie. A książkę przeczytać. Choćby po to, by sprawdzić, czy czytadła da się jeszcze lubić.