To już trzecia część cyklu Johna Marsdena Jutro, równie zwięzła jak poprzednie i równie przejmująca. Ellie i jej przyjaciele próbują poradzić sobie psychicznie ze wszystkim, co ich spotkało w ostatnim czasie i w czym mniej lub bardziej dobrowolnie brali udział. Ze zdradą, śmiercią, odkryciem, że każdy z nich jest w stanie zamordować, niepewnością co do losów przyjaciół i rodziny, świadomością, że w każdej chwili mogą zostać złapani, zabici, zgwałceni. Muszą być ze sobą całą dobę w sytuacji permanentnego zagrożenia, pozbawieni normalnych warunków do życia, widząc, jak zmieniają się sami (psychicznie i fizycznie) – i jak zmieniają się ich przyjaciele. Długotrwały stres, ciężkie przeżycia i bezczynność wymuszona ich ostatnią akcją dywersyjną, po której stali się celem skrupulatnych i gorączkowych poszukiwań wroga, wyraźnie odciskają na nich swoje piętno. Żeby nie zwariować, nie załamać się, podejmują kolejne działania mające osłabić najeźdźców. Stawka jest bardzo wysoka, podobnie jak cena, którą będą
musieli – być może – zapłacić za to, co chcą zrobić...
Powieść Marsdena cały czas trzyma czytelnika w napięciu. Tempo akcji jest szybkie, obfitujące w dramatyczne, prawdopodobne i uzasadnione wydarzenia. Niespodziewane zwroty akcji dostarczają czytelnikom wielkich emocji, każą drżeć o wynik akcji, o życie bohaterów. Podobnie jak w pozostałych częściach, tak i tu nie ma łatwych, przewidywalnych rozwiązań, cukierkowych happy endów, świata wojny przefiltrowanego przez cenzurę, dbającą, by nie pokazywać zbyt wielu okropieństw. U Marsdena obrazy są oszczędne w ogólnym rysunku, lecz wystarczająco okrutne, by uzmysłowić czytelnikowi, że wojna to nie tylko „sterylne” strzelanie do odległego, niewidocznego przeciwnika, lecz także konieczność walki wręcz, zabijania gołymi rękami, przełamania zaszczepionych nam wartości. Rachunek jest prosty: można zabić lub zostać zabitym, poddać się lub walczyć do końca. Trzeba stawić czoła komuś takiemu samemu jak ja, często równie młodemu i równie przerażonemu, zaciągniętemu na drugi koniec świata, daleko od domu, od wszystkiego co
znajome (świetna scena ze „spadającymi niedźwiedziami”!) w imię cudzej idei, politycznych intryg. Wojna Marsdena śmierdzi, rani, zabija, kaleczy, niszczy wszystkich, którzy w niej uczestniczą i świat, w którym się toczy. Niszczy głównie „zwykły” świat i „zwykłych” ludzi: ważni politycy, wojskowi, wszyscy ci, którzy do niej doprowadzili lub mogli jej zapobiec, świetnie się od niej separują ucieczką, porzuceniem własnego narodu. Na obczyźnie, syci, niezagrożeni, zajmują się głównie wygłaszaniem przemówień przeciwko najeźdźcy, co ma stwarzać wrażenie, iż działają na rzecz swego okupowanego kraju. Także wrogowie wysługują się szeregowymi żołnierzami, mało znaczącymi jednostkami, sami ukrywając się w cieniu, nie narażając się na śmierć czy zranienie.
Wojna zbiera swoje gorzkie żniwo: dla tego, kto jej doświadczył – bez względu na to, po której jest stronie – kto zabijał, patrzył, planował morderstwo, trzymał wierzgające i defekujące ciało, czekał na śmierć (świetnie ukazane emocje) powrót do normalności może się okazać bardzo trudny. Blizny na ciele, blizny na duszy stygmatyzują do końca życia. A to wszystko dla wymyślonej przez kogoś potrzeby większej przestrzeni, dla Lebensraum...