Dałam Walterowi Moersowi drugą szansę. Miasto Śniących Książek miało w sobie potencjał. Dobry tytuł i stylowe, autorskie ilustracje. W Księgogrodzie książki znajdowały dziesiątki zastosowań, użytecznych i niebezpiecznych, choć, ku rozczarowaniu przybysza, młodego poety w smoczej skórze – czytanie, jako zbyt oczywiste, było tam raczej w pogardzie. Zresztą, niedługo po przybyciu do Miasta bohater znikał w mrocznych i niebezpiecznych podziemiach i błądził tam prawie do końca książki. Miałam nadzieję, że Rumo okaże się bardziej skomplikowany, niż prosta gra komputerowa, w której najciekawsza jest scenografia. Niestety. Najwyraźniej mój gust diametralnie różni się od gustu Waltera Moersa: to, co w Mieście Śniących Książek uznałam za wady – w Rumo uległo wyostrzeniu i podkreśleniu. A zalety poprzedniej książki tu rozmyły się i zbladły.
Na okładce zza czegoś, co mogłoby być czerwono-czarną kurtyną teatralną (choć pewnie jest czymś okropnym, krwawo-organicznym) wychyla się psopodobny stworek z różkami, wytrzeszczający naiwne oczy. Cokolwiek moglibyście sobie wyobrazić, patrząc na okładkę – ta książka jest o czym innym. Streszczenie fabuły wygląda całkiem interesująco. Rumo to osadzona w świecie Camonii powieść inicjacyjna o dojrzewaniu młodego wolpertinga – psiokształtnego bohatera, jego wędrówce w poszukiwaniu pobratymców, dalszej edukacji, miłości i zstąpieniu do podziemnego świata dla ocalenia ukochanej. Rumo zdecydowanie lepiej wypada w streszczeniu, niż – no cóż, trzeba to powiedzieć – w czytaniu. Jeśli w Mieście Śniących Książek narzekałam na obrzydliwe żarcie i oglądanie krwawych jatek, to w porównaniu z Rumo były to delicje i dziecinne igraszki. Co do jedzenia, Rumo to prawdziwy Manifest Anorektyczny. Główny bohater „lubi być głodny”, i wcale się nie dziwię, skoro największym przysmakiem wolpertingów są mysie pęcherze, a
przepis na przetwory z ornijskich sikumyszy oby nie zapadł czytelnikowi w pamięć. Oszczędzę informacji, czym odżywiają się mieszkańcy kanalizacji (autor nie oszczędził). Drobiazgowe opisy posiłków cyklopów, pożerających swe ofiary żywcem, zajmują kilkanaście stron. A co do bitewnych jatek – naturalistycznych, z krwią, śluzem, odrąbanymi głowami i kończynami oraz zawartością przewodów pokarmowych – zainteresowany czytelnik nasyci się do woli. Zwierzokształtność bohaterów – wolpertingów, robakinów, jaszczurów i innych nacji uwidacznia się głównie w ich wyglądzie, bo psiokształtni wolpertingowie całkiem zwyczajnie mają swoje miasto z burmistrzem i radą, obowiązkową szkołą, warsztatami i jarmarkiem (tutaj, zapewne przypadkiem, udała się autorowi komunistyczna utopia), walczą z użyciem całego arsenału tradycyjnej broni (oraz własnych zębów, i tym jedynie różnią się od wojowników – ludzi). A miłość, co prowadzi aż do piekieł – opisana piórem gimnazjalisty.
Barokowa wyobraźnia Waltera Moersa penetruje coraz ciemniejsze rejony. Ciekawy wątek, szkatułkowa konstrukcja, kilka świetnych pomysłów i scen (gadający dwugłosem miecz, ogród szermierczy Uszana De Lukki, oniryczne miasto Mgława, kuracja Miedzianej Dziewicy) ugrzęzły, niestety, w nadmiarze turpistycznej makabry.