Trwa ładowanie...
recenzja
26-04-2010 16:02

Zima nadchodzi!

Zima nadchodzi!Źródło: Inne
d2yuziy
d2yuziy

Przyglądając się ostatnio wydarzeniom na amerykańskim rynku wydawniczym trafiłem na dość zaskakującą informację. Otóż na liście najbardziej oczekiwanych nowości roku 2005 pierwsze miejsce okupuje nowa część Harry’ego Pottera, co nie jest specjalnym zaskoczeniem, ale przy drugim przecierałem oczęta ze zdumienia. Zajmował je bowiem czwarty tom mojego ukochanego cyklu Pieśń lodu i ognia, zatytułowany w obcym języku A Feast for Crows, którego premiera jest już zapowiadana na styczeń. Ponieważ koniec roku sprzyja podsumowaniom, ale i nadrabianiu zaległości, postanowiłem napisać laurkę tomowi trzeciemu, który to ukazał się już dość dawno, jednak jest jak Lenin – wiecznie żywy. Przypomnijmy zatem, że Pieśń lodu i ognia jest ogromną epicką historią krainy Westeros, w której zimy i okresy cieplejsze trwają po kilkanaście lat, w której społeczeństwo przypomina jako żywo Anglię z wieku XV, z jej dumnym rycerstwem, skomplikowanym zależnościami feudalnymi, lennymi i rodzinnymi, i w której w gąszczu intryg zagubić
może się każdy. Cel wielu graczy jest jeden – dominacja, podporządkowanie bądź wyeliminowanie konkurentów, w konsekwencji zdobycie tronu. Wszystko to obserwujemy ze świadomością nadchodzącej, wielkiej zmiany. Po pierwsze – nadchodzi następna zima, po drugie, coraz częściej elementy magii i mocy trudnych do zidentyfikowania, acz mocno z tytułem cyklu związanych, wkraczają do Westeros, aby załatwić tu swoje porachunki, najchętniej za pomocą osób biorących udział w krwawej zabawie walki o władzę.

George R. R. Martin nie byłby sobą, gdyby nas czymś frapującym nie zaskoczył. Oto bowiem z galerii bohaterów prowadzących znika nieciekawy w sumie Theon Greyjoy, natomiast pojawia się superszwarccharakter Jaime Lannister. Tak, ten sam Jaime, który jest wrogiem numer jeden Starków, ich katem, złoczyńcą, szubrawcem, kochankiem własnej siostry, mordercą dzieci i aż strach pomyśleć, kim jeszcze. Niespodzianką jest sposób prowadzenia tego bohatera. O ile bowiem w powieściach fantasy dynamizm postaci polega głównie na utracie przez niego niewinności poprzez kontakt ze złem, zniszczeniu kodeksu moralnego i zejściu na złą drogę, o tyle Martin kieruje Jaime’ego w kierunku zgoła przeciwnym. Niewola u Starków stała się dla niego niemal tym, czym podróż do Damaszku Szawła z Tarsu. Wchodzimy w duszę człowieka bezwzględnego i podłego, aby obserwować jego odradzające się sumienie, chęć powrotu do zagubionego, zdeptanego i stłumionego azymutu na bycie lepszym. Jakimi środkami starszy z mrocznego duetu braci Lannisterów
stara się ów chwalebny cel osiągnąć? Nie, wcale nie wciąga pokutnego wora, nie staje na rozdrożu, rozdając jałmużnę. Westeros to nie ta kraina – Jaime po prostu knuje i zabija w imię dobra, tak jak je pokracznie rozumie.

A to tylko jeden, i to wcale nie najciekawszy wątek tej ogromnej powieści. Jest przecież nieszczęsny Jon Snow, który zaczyna się niebezpiecznie integrować z ludami zza Muru, jest równie pożałowania godna Sansa Stark, marionetka w rękach swych wrogów (nota bene nabieranie przez nią barw jako głównej postaci jest wielkim dowodem na rzemieślniczy kunszt autora), jest Daenerys Targaryen, której potęga rośnie, jest Samwell Tarly, fajtłapa z Nocnej Straży o wielkim sercu, jest zagubiona Arya Stark, której wola przetrwania w podłych warunkach jest doprawdy imponująca, wreszcie najbardziej tajemniczy z rodzeństwa Bran Strak, którego podróż jest zapewne kluczem do zrozumienia całej powieści. To przecież tylko garść bohaterów w pierwszego szeregu, nie wszystkich najważniejszych nawet.

Nawałnica mieczy w polskiej edycji podzielona została na dwie części, co nie dziwi to wcale, bowiem George R. R. Martin wypuszcza tomy coraz obszerniejsze, bynajmniej nie dlatego, że mu od wiersza płacą, ale ponieważ historia, którą postanowił światu opowiedzieć, rozrasta się niczym perz w warzywniaku po ciepłym deszczu. Tomy poprzednie były bardziej zwarte, postaci wiodące często brały udział w tych samych wydarzeniach, chronologia narracji nie łamała się. Właściwie to mamy bodaj osiem różnych powieści, dziejących się w sporym od siebie oddaleniu i pozostających z sobą w coraz luźniejszym związku. Czy to wada? Absolutnie nie! Przestrzeń powieściowa u Martina podlega prawu Hubble’a, im większy jej obszar obserwujemy i poznajemy, tym większe są przestrzenie i rzadsze związki pomiędzy bohaterami.

d2yuziy

Po każdym z przeczytanych tomów zastanawiam się, dlaczego akurat Pieśń lodu i ognia jest tak świetnym sposobem na marnowanie czasu? Dlaczego lektura dobrze ponad tysiąca stron Nawałnicy mieczy powoduje, że mało mnie obchodzi, która jest teraz godzina i kto jest aktualnie premierem, a po zakończeniu natychmiast złorzeczę Martinowi, że tak wolno pracuje, bo ja chce jeszcze. I mógłbym powtarzać do znudzenia banalne zalety: że postaci doskonale uszyte, niebanalne i cudownie niejednoznaczne, że fabuła przemyślana do najdrobniejszego detalu i ewidentnie zmierza ku jakiemuś niesamowitemu finałowi, że szczegółowość i barwność opisu u Martina jest doprawdy wyjątkowa. Ale to ledwie dotyka, muska wyborność tej prozy, której grzech nie znać. I co najważniejsze – nawet zaprzysięgli wrogowie fantastyki mogą i powinni po nią sięgnąć.

d2yuziy
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d2yuziy