Stare porzekadło mówi, o maleńkim kamyczku, który jest przyczyną lawiny. W tym wypadku był to kamyczek z muru berlińskiego. Cecilia, gdy była bardzo młoda, zwiedzała Europę i trafiła do Berlina akurat w tym gorącym historycznie okresie, gdy mur runął. Co prawda wtedy interesowały ją bardziej oczy poznanego w jakiejś dyskotece Niemca i drinki, które jej stawiał, wyciągając z nich kostki lodu i przesuwając nimi, niby zmysłowo, po jej obojczyku, ale wiedziona jakimś impulsem, kupiła od przygodnego sprzedawcy niewielki kamyk, zachwalany jako kawałek historii. Być może nie była to cząstka nie-sławnej budowli, może jakiś kamyk wykopany z przydrożnego ogródka, nie mniej jednak Cecilia kupiła odłamek. A później znalazł się on w dokładnie opisanym pudełeczku – „wakacje Cecilia 1989” i utknął gdzieś na strychu. Do czasu, aż średnią córkę Cecilii, która interesuje się różnymi, z pozoru dziwnymi tematami, zaczyna fascynować historia muru. Cecilia, jak na dobrą, poukładaną matkę przystało, zapisuje w kalendarzu na
stronie z jutrzejszą datą „kawałek muru dla E.” i cieszy się w spokoju swoim poukładanym życiem – trzema pięknymi córkami, z których najmłodsza jest najpiękniejsza, dużym domem - posprzątanym do najmniejszego okruszka, zorganizowanym tak, jak chciała, swoją pracą – jest konsultantką firmy Tupperware, doskonale spełnia się na swoim stanowisku i na koncie ma tysiące sprzedanych pojemników, a przede wszystkim mężem – Jean-Paul jest mężczyzną prawie idealnym – przystojny, spokojny, cierpliwy, męski, doskonale opiekuje się córkami, znajdując z nimi zawsze wspólny język. Co prawda jest nazbyt roztargniony i często gubi rzeczy, ale to drobiazg w porównaniu z zaletami. Gdyby tylko ostatnio nie działo się między nimi coś dziwnego… od tak dawna – od jakiego czasu? kilku tygodni? miesięcy? pół roku? – się nie kochali, choć zawsze był pełen ochoty na jej ciało… A może ma kochankę? A może jest gejem?
Te myśli nie do końca są bezpodstawne. Gdy Cecilia szukała tego maleńkiego odłamka muru, przez przypadek trąciła wielką wieżę z kartonów, w którym jej mąż upychał od lat zeznania podatkowe. Spomiędzy stosu dokumentów wypadł list w zaklejonej kopercie – do niej, do Cecilii, od jej męża, z adnotacją, żeby przeczytała go dopiero po jego śmierci…
Jako dobra żona musiała odłożyć list na miejsce, ale zapytany o niego Jean-Paul zaczął się dziwnie wykręcać. A potem 3 dni wcześniej wrócił z delegacji… I niby mimochodem zapytał o list. I, co już było ogromnie dziwne, poszedł szukać go na strychu, mimo że miał klaustrofobię.
Wtedy Cecilia rozcięła kopertę nożem do papieru… niepotrzebnie, bo ten jeden zgrabny ruch rozciął na pół także jej życie – na czas przed listem i czas po liście. I żadne naczynie Tupperware nie mogło pomieścić uczuć, które w Cecilii narosły – strach, niedowierzanie, żal, ból, odraza…
W tej książce są jeszcze dwie kobiety. Jest Rachel, samotna starsza Pani, która na emeryturze dorabia w sekretariacie, w szkole, do której chodzą córki Cecilii i Jean-Paula. Jej mąż nie żyje, syn odwiedza ją co jakiś czas, a córka została zamordowana, gdy miała 17 lat. Jedyną radością Rachel jest wnuk, dwuletni Jacob, który zostaje u niej na co drugi weekend i którego teraz rodzice chcą zabrać do Nowego Jorku, bo tam się przeprowadzają.
Jest też Tess, która właśnie przyjechała do matki – miała jej pomóc, bo starsza pani złamała nogę, tymczasem wprowadziła się z synem, niewielkimi, spakowanymi naprędce walizkami i złością, rozgoryczeniem, bólem, który spakowała do jednej z nich zamiast piżamy – jej mąż i najlepsza przyjaciółka, kuzynka Felicity, właśnie oświadczyli, że się w sobie zakochali. Zaproponowali nawet, że mogą zamieszkać wszyscy razem pod jednym dachem i że nie przespali się jeszcze ze sobą, bo uważali to za nie fair wobec niej.
Na wszystkie te kobiety cieniem położy się otwarta za wcześnie koperta…
Gdzieś przeczytałam opinię, że to „łatwa, niewymagająca książka”. Łatwa chyba tylko o tyle, że czyta się ją prosto i lekko – bo nie ma zawiłych zdań, kwiecistego języka i metafor. Ale powiedzieć, że jest „niewymagająca” w odniesieniu do jej treści, to chyba odrzucić cały sens czytania – uważam, że jego istotą jest zastanawianie się, myślenie, drążenie. Tutaj mamy ku temu wiele możliwości – zazwyczaj tak się dzieje z książkami, których fabuła opiera się na dylemacie moralnym, na problemie wina-kara, na ludzkich wyborach pod wpływem emocji, na procesie wybaczania, na problemie sprawiedliwości. Nie zdradzę żadnego sekretu, jeśli powiem, że w tej książce głównie chodzi o sprawiedliwość i o to, jak powinna być wymierzana. Tu jest to sprawiedliwość dość przewrotna, nie wiem, czy ludzka, czy boska…
Na okładce czytamy fragment recenzji z magazynu „People”: „Idealna lektura na wakacje! Bo kto powiedział, że na plaży nie trzeba ruszyć głową…”.
I to jest trafne podsumowanie – ta książka jest jak gorący, nadmorski piasek – przyjemnie się na nim leży, ale nagle zaczyna parzyć w stopy, a gdy wracasz do domu, pełno jest go w butach i pod koszulką – drażni, nie daje w spokoju jeść lodów truskawkowych i ciągle o nim myślisz …