Trwa ładowanie...
recenzja
20-08-2010 11:06

Zielone azulejos

Zielone azulejosŹródło: Inne
d3ab45y
d3ab45y

Okładka tej książki jest, moim zdaniem, wyjątkowo dobrze dobrana do treści. Co nie znaczy, że atrakcyjna, podobnie, jak i sama książka. Zielone desenie tła to najwyraźniej ceramika, może jakiś stary piec kaflowy? No cóż, z tej książki się tego nie dowiemy, ale nie ma Lizbony, nie ma Portugalii bez azulejos – niebiesko-białych kafli pokrywających ściany domów, wewnątrz i na zewnątrz, nie tylko roślinno-geometrycznymi wzorami o wyraźnie mauretańskiej proweniencji, ale też odtwarzających scenki i sceny rodzajowe, rozległe panoramy, bitwy morskie i znowu – szyldy, zegary słoneczne, tabliczki z nazwami ulic i numerami domów... Nazwa azulejos pochodzi od słowa azul – niebieski. Zielone azulejos to trochę jak zielona suknia ślubna – nie ma zakazu, ale jakoś nie tak... Na zielonych kafelkach okładki płonie purpurą nazwisko autorki i pretensjonalny tytuł. I o książce wiemy już wszystko. To podobno garść osobistych wspomnień z Portugalii i Brazylii, jeśli tak – nie wiadomo dlaczego spisanych w męskim rodzaju.
Uwagi o Lizbonie z lat osiemdziesiątych kontrapunktowane są scenkami z późnego Peerelu – ani odkrywcze to, ani dowcipne, i jeszcze przefiltrowane przez nudnawą osobowość narratora, skupionego na banalnych w większości (z całym szacunkiem) rodzinnych wspomnieniach, interesujących pewnie dla potomków, krewnych i sąsiadów. Mimo wysiłków autorki oba kraje wypadają przaśnie i siermiężnie. O São Paulo też nie dowiemy się wiele ponad to, że jest ogromne i niebezpiecznie tam chodzić po parku, w co zresztą narrator uwierzył na słowo, nie sprawdzając osobiście.

To jest książka straconej szansy, co mówię z pełnym przekonaniem, jako ktoś, kto w tym samym mniej więcej czasie, tylko w innej roli, studentki–stypendystki, wyjechał z szarej Warszawy do słonecznej Lizbony. W Warszawie też miałam okazję przyjrzeć się, jak nie zahartowane jeszcze przez tabloidy polskie matrony na widok Isaury i Leoncia zmieniały się w piszczące małolaty wskakujące na krzesła, ale ja, w odróżnieniu od narratora, świetnie się bawiłam i nie miałam ochoty nikogo rugać. A ówczesna Portugalia to rzeczywiście był inny świat, ale też inny, niż zachodnia Europa. Dla Polaka na pewno bardziej swojski, nie tylko dlatego, że jeszcze nie w Unii, ale też dlatego, że, poza dwoma wielkimi miastami, Lizboną i Porto, sympatycznie prowincjonalno-małomiasteczkowy, choć z mesjanicznymi tęsknotami do dawnej wielkości, od morza do morza. Znajomość języka otwierała domy i serca, podobnie, jak jeszcze dziś w Polsce otwierają się one przed cudzoziemcem mówiącym płynnie naszym językiem. Parę książek, pomocnych, by
wiedzieć, na co się akurat patrzy i co zobaczyć warto, dało się znaleźć i w ówczesnej Polsce, a niemal każdy przybysz nosił w torbie pokreślony i wymięty egzemplarz osiemdziesięciostronicowej Biblii lizbońskiego Polaka, czyli Moje spotkania z Portugalią Franciszka Ziejki . I tę właśnie książkę, niedawno wznowioną jako Moja Portugalia , wzbogaconą o osobiste wspomnienia Profesora z tamtych czasów, serdecznie rekomenduję wszystkim spragnionym spijania słońca filiżankami.

d3ab45y
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d3ab45y