Zew ulicy
„Jest śmierć na ulicy i dzieci ulicy to widzą. Chłopcy tatuują sobie łezki na policzkach – każda oznacza straconą osobę. Mówimy jednak o dzieciach, które nie zadają sobie pytania, co będzie za kilka lat. Nie potrafią tak daleko sięgać” – mówi Beata Szady, polska reporterka autorka książki „Ulica mnie woła. Życiorysy z Limy” opowiadającej o dzieciach ulicy zamieszkujących biedne dzielnice Limy, stolicy Peru. I dodaje: „Ci ludzie często całymi pokoleniami żyją na ulicach, więc dla nich to normalny świat. Innego nie znają”.
*„Jest śmierć na ulicy i dzieci ulicy to widzą. Chłopcy tatuują sobie łezki na policzkach – każda oznacza straconą osobę. Mówimy jednak o dzieciach, które nie zadają sobie pytania, co będzie za kilka lat. Nie potrafią tak daleko sięgać” – mówi Beata Szady, polska reporterka autorka książki „Ulica mnie woła. Życiorysy z Limy” opowiadającej o dzieciach ulicy zamieszkujących biedne dzielnice stolicy Peru. I dodaje: „Ci ludzie często całymi pokoleniami żyją na ulicach, więc dla nich to normalny świat. Innego nie znają”.*
Tomasz Pstrągowski: Lima to nie jest biedne miasto w biednym państwie. Wskaźniki ekonomiczne Peru są niezłe. PKB rośnie o 4,4 punkty procentowe rocznie. PKB per capita wynosi ponad 12 tysięcy dolarów, stawiając Peru na 91 pozycji na świecie. Oficjalna stopa bezrobocia to zaledwie 7 proc. A jednak problem dzieci ulicy jest w stolicy olbrzymi. Dlaczego?
Beata Szady: Polemizowałabym z hurraoptymistycznym wizerunkiem Peru i Limy. Ameryka Łacińska się rozwija i gospodarczo stoi coraz lepiej, jeżeli jednak spojrzymy na ogólny obrazek, rzucają się w oczy niesamowite kontrasty. Przeważa bieda, której, według niektórych statystyk, wcale nie jest mniej, ale coraz więcej. W Limie nawet 60-70 proc. to dzielnice biedy. Ale z drugiej strony po raz pierwszy na liście najbogatszych ludzi na świecie pojawili się Peruwiańczycy.
Oczywiście mówiąc o Peru, nie mówimy o najbiedniejszych krajach świata. To nie ten poziom. W Peru się poprawia – odwiedzając to państwo w przeciągu 4 ostatnich lat, widzę to wyraźnie. Jednak wciąż nie jest jeszcze dobrze. PKB nie mówi wszystkiego. Ja do wskaźników ekonomicznych podochodzę bardzo cynicznie – daję temu zresztą wyraz już w motcie, w którym cytuję Luisa Davelouisa: „Problem pięknych liczb polega na tym, że nigdy nie mówią całej prawdy”.
Ale problem dzieci ulicy bardziej niż z biedy wynika z szybkiego rozwoju miast w tak zwane megamiasta i występuje wszędzie, gdzie one powstały. Bo rozwój takiej aglomeracji wiąże się z szybkim napływem ludności z prowincji, która nie potrafi się odnaleźć w nowej rzeczywistości. I, już wcześniej będąc biedna, popada w jeszcze większą nędzę.
W Peru mówi się o nierównościach i rozwarstwieniu społecznym?
Peruwiańczycy są świadomi niesprawiedliwości. Najbiedniejsi nienawidzą najbogatszych, żądają sprawiedliwości w życiu gospodarczym i społecznym. Co mnie zaskoczyło, a czego jest mało w Europie, to fakt, że ci ludzie walczą o swoje. Wychodzą na ulice, jeżeli coś im nie odpowiada. Ale nawet oni zdają sobie sprawę, że ten kontynent tak długo był podzielony na bardzo bogatych i bardzo biednych, iż teraz trzeba dekad, by cokolwiek zmienić. I nie sądzę, by nawet za wiele lat udało się tam osiągnąć równość znaną chociażby z krajów skandynawskich.
W Peru możliwy jest, dzięki ciężkiej pracy i uporowi, indywidualny awans społeczny?
Często mówi się, że w Ameryce Południowej nie ma klasy średniej. Jednak w Peru ta grupa powoli powstaje. Jest coraz liczniejsza i bardziej widoczna. Widać, że ci z najbiedniejszych warstw, głównie dzięki edukacji, awansują.
Znam przykłady ludzi, którzy ciężką pracą poprawili swój byt. W Europie, także w Polsce, często mówi się, że edukacja niewiele daje. „Co ci dadzą studia?” – pada pytanie. W Peru studia dają bardzo dużo. Mówią coś o człowieku, dają prestiż, uczą innego myślenia.
W mojej książce tego może nie widać, bo traktuje o najbardziej marginalnym środowisku. A niestety, jest sporo racji w zdaniu: „bieda siedzi w głowie”. Pamiętajmy jednak, że sama bieda nie wywołuje jeszcze patologii. Nie wygania dzieci na ulice. W rodzinie dziecka, które wyjdzie na ulice, musi się dziać coś więcej. Coś złego.
Państwo peruwiańskie pomaga ubogim?
Nie możemy mieszać dwóch rzeczy – pomocy prywatnej i publicznej.
Dom Wasi dla chłopców z ulicy albo dom, w którym pracuje Martin – streetwarker i mój przewodnik – to inicjatywy prywatne. Państwo nie ma na nie żadnego wpływu. I dyrektorzy tych domów sobie to bardzo chwalą, bo uważają, że gdyby państwo mówiło im, jak mają działać, działaliby dużo mniej skutecznie. Często również streetworkerzy pracują dla organizacji prywatnych.
Co zaś się tyczy państwowych programów – nie jest ich zbyt dużo. Zwłaszcza biorąc pod uwagę rozmiar problemu.
Pewną nadzieję budzi w ludziach uruchomiony w grudniu 2012 roku program Yachay, stworzony w porozumieniu z organizacjami pozarządowymi i skupiający się na dzieciach pomiędzy 5 a 12 rokiem życia. Ma się wrażenie, że ludziom zatrudnionym przy tym programie naprawdę o coś chodzi i chcą coś uzyskać. Powstało też Ministerstwo Kobiet i Ludzi w Potrzebie. Dla Martina już sam fakt, że ci ludzie zostali uwzględnieni w nazwie ministerstwa jest znaczący.
Lecz nie sądzę, by nawet najlepsze programy rozwiązały problem. One mogą jedynie pomóc. Najważniejsze jest praca z rodzinami, a tej brakuje. Trzeba je jakoś scalać, dążyć do tego, by nie były patchworkowymi tworami. Teraz wygląda to tak, że matka czy ojciec przychodzą i odchodzą, a dzieci w ogóle nie wiedzą, na czym stoją. Nie mają wsparcia, nic, czego mogłyby się uchwycić.
Powtórzę raz jeszcze: dzieci rzadko uciekają na ulicę z powodu biedy. Ważniejsze są inne problemy – przemoc, molestowanie, nuda.
(img|662629|center)
Nuda?
Jeżeli dzieci nie mają w domu nic, nawet rodziców, to co mają w tych domach robić?
Z czego utrzymują się dzieci ulicy?
Obalam mit: dzieci ulicy nie muszą być biedne i często wcale nie są; nie potrafią po prostu gospodarować pieniędzmi.
Bywa tak, że pierwszy kontakt z ulicą dzieci zaliczają, zarabiając na niej. Handlując, myjąc samochody, zabawiając pasażerów w tramwajach. Ich rodzice cieszą się wtedy, że w domu pojawiają się dodatkowe środki. Nie dostrzegają, że właśnie wtedy dzieciaki łapią „bakcyla ulicy”. Poznają wolność, przekonują się, jak łatwo jest się utrzymać .
To tak zwane „dzieci w sytuacji ulicy”, stojące jedną nogą w rodzinie, a drugą na ulicy.
Nie widzą, jak kończą ich starsi koledzy – zniszczeni, martwi lub uzależnieni od narkotyków?
Widzą, ale te dzieci nie martwią się przyszłością. Mają inną mentalność. Nie myślą perspektywicznie. Ważne jest dla nich tu i teraz. Tymczasowa fajność – nocleg na dzisiejszą noc, przyjaciele i pieniądze na używki.
Jest śmierć na ulicy i oni to widzą. Chłopcy tatuują sobie łezki na policzkach – każda oznacza straconą osobę. Mówimy jednak o dzieciach, które nie zadają sobie pytania, co będzie za kilka lat. Nie potrafią tak daleko sięgać.
Jak udało się pani dotrzeć do tych dzieci? Pojechała pani do Peru jaki reporterka czy wolontariuszka?
Początkowo pojechałam jako wolontariuszka. Pierwszy raz w 2011 roku. Książka jest owocem czterech wyjazdów i 1,5 roku spędzonego w Peru.
Martina, mojego przewodnika, poznałam podczas mojego pierwszego pobytu i szybko zaczęłam wychodzić z nim na ulicę. Uczył mnie tego życia i sporą część bohaterów poznałam dzięki niemu. Ale z początku nie byłam dziennikarką tylko wolontariuszką. Oczywiście byłam już po studiach i zdawałam sobie sprawę, że jeżeli znajdę ciekawy temat, to chciałabym o nim napisać. Lecz wtedy nie myślałam jeszcze o książce.
Dzięki Martinowi byłam traktowana z ufnością. Dzieci myślały: „ona jest z Martinem, jeżeli ufam Martinowi, mogę zaufać i jej”. Przez to było mi łatwiej wejść w to środowisko. Często zresztą nie byłam Beatą, ale „dziewczyną od Martina”.
Jakie uczucia towarzyszyły pani podczas pierwszej wyprawy na ulicę? Bogatej obywatelce bogatego państwa – bo Polska jest bogatym państwem, o czym często zapominamy.
Wiedziałam przed wyjściem, że nie mogę się rzucać w oczy. Ok, jestem biała i już to mnie demaskuje, ale wszystko inne można ukryć. Aparat, drogie ubrania, biżuteria, większe sumy pieniędzy – wszystko to rzucałoby się na ulicy w oczy. Ubrałam się więc źle, założyłam czarny plecak, a w jego boczną kieszeń włożyłam litrowy jogurt. Zwykłą litrową butelkę jogurtu, takiego, jaki można kupić i w Polsce, w każdym supermarkecie. I przed wyjściem usłyszałam od Martina: „Słuchaj Bea, ten jogurt to lepiej schowaj”. Wtedy zrozumiałam, jak bardzo muszę być ostrożna, jeżeli jogurt jest już jakimś wyznacznikiem mojego lepszego statusu.
(img|662631|center)
Była pani zszokowana tym, co zobaczyła?
Nie. Szłam z nastawieniem, że mogę spotkać najgorsze i muszę to przyswoić.
Da się porównać polską biedę z tym, co pani widziała w Limie?
Na pewno skala peruwiańskiej biedy jest zupełnie inna. Większy odsetek społeczeństwa jest nią otoczony. Przez to jej konsekwencje są o wiele głębsze. W Polsce nie będziemy mieli problemu dzieci ulicy, bo po prostu nie mamymega miast. Tam jest to problem przechodzący z pokolenia na pokolenie.
Mentalnościowo ludzie biedni w Polsce są na dużo wyższym poziomie niż ubodzy Peruwiańczycy. Nasi dziadkowie, nawet jeżeli pochodzili z biednych rodzin, kończyli szkoły, chociażby podstawowe. W Limie często nawet rodzice nie pobierali żadnej edukacji. A ona naprawdę dużo zmienia. Uczy inaczej myśleć.
Często słyszy pani pytanie: dlaczego pomagać gdzieś na końcu świata, zamiast w Polsce, gdzie też jest ubóstwo?
Często. „Po co ty tak daleko jedziesz, możesz pomagać tutaj”. To jest argument osób, które mają wąskie horyzonty i myślą tylko o naszym kraju. Mnie interesuje świat, a Ameryka Południowa to ten region, o którym chcę pisać. I mam nadzieję, że po lekturze mojej książki czytelnicy będą wiedzieć coś więcej o świecie.
Te dzieci są niebezpieczne? Pisze pani, że kradną, że śmierć na ulicy jest powszechna. Ktoś na ulicy musi też zabijać.
Nigdy nie czułam się zagrożona. Mogę wręcz powiedzieć, że czułam się komfortowo. Ale pamiętajmy, że pierwsze spotkania odbywały się zawsze w strefie publicznej, zazwyczaj w obecności Martina. Być może moja czujność została uśpiona, ale im po prostu zaufałam.
Na pewno na ulicy są dużo bardziej niebezpieczne przypadki niż te, które opisuję. Nie trafiałam do najgorszych, dlatego, że Martin wyznaje zasadę, by współpracować tylko z tymi ludźmi, którzy sami chcą pomocy. Najgorsze przypadki tej pomocy nie chcą.
Niektórzy jej nie chcą. Większości nie da się pomóc. A czasem, nawet gdy wydaje się, że udało się poprawić czyjś los, zdarzają się przypadki powrotu na ulicę. To nie jest deprymujące?
Martin pokazał mi, że zawsze jest sens pomagać. Choć często mówił o tym, iż wielu jego znajomych się wypaliło. On sam też się zmienił. Na początku chciał być wybawicielem. Później przewodnikiem. Ale zorientował się, że jeżeli będzie tak traktował tę pracę, to się zniechęci. Dlatego znalazł inną ścieżkę – teraz mówi o sobie, jako o towarzyszu. Zdał sobie sprawę, że może tylko dobrowolnie towarzyszyć ludziom, którzy chcą pomocy i nie jest w stanie nic zdziałać wobec tych, którzy pomocy nie przyjmują. Jednak dopóki do niego dzwonią, to znaczy, że jest potrzebny.
Nie jest zmęczony? Jak długo można ciągnąć takie życie?
Martin marzy o tym, by pewnego dnia nikt nie potrzebował od niego pomocy. I taki idealizm jest w tej pracy potrzebny. Bez niego nie przetrwałby na ulicy 20 lat.
Ale są też inne przypadki niż Martina – chociażby Pabla z Domu Wasi. On kiedyś wychodził na ulicę. W którymś momencie przestał. Mam wrażenie, że ta część jego życia bardzo mu ciąży i nie wie, co z nią zrobić. Dla dobra wszystkich lepiej by było, gdyby przekazał Dom komuś innemu.
(img|662632|center)
Lepiej, żeby niektóre osoby nie pomagały?
Pablo do pewnego momentu radził sobie bardzo dobrze. Naprawdę niósł pomoc. Ale dziś powinien zrezygnować. Niech nie zamyka Domu – bo jest odpowiedzialny i nie może tych chłopców zostawić na ulicy - tylko pozwoli komuś kontynuować jego pracę. Niestety w przeciągu kilkunastu lat przewinęło się przez Dom Wasi wielu ludzi, którzy świetnie sobie radzili, a Pablo ich stłamsił i zniechęcił.
Nie każda pomoc jest dobra?
Trzeba umieć pomagać, a nie każdy to potrafi. Chociażby streetworkerzy rządowi mają często zbyt duże okręgi i są w stanie dotrzeć do nielicznych osób.
Uderzyło mnie to, jak irracjonalny bywa zew ulicy. Nawet jeżeli pokaże się tym dzieciom inne życie, wiele z nich zrezygnuje z niego, bo, jak mówi tytuł pani książki, „ulica je woła”.
To tkwi w głowie.
Musimy zostawić naszą europejską mentalność. Zapomnieć, że najczęściej mieliśmy normalną rodzinę, jakiś dom. Wtedy zobaczymy, jaki bagaż dostają te dzieci. Jakim obciążeniem jest całkowity brak rodziny.
Rodzina powinna łączyć. Jeżeli jest w totalnej rozsypce, to nie zapewnia nic – ani wsparcia, ani miłości, ani poczucia bezpieczeństwa. Co ciekawe te dzieci często uwielbiają rodziców, obojętne, jak źle wypełniają oni swoje obowiązki. Ale nie mają bazy, z której mogliby czerpać. Nikt ich nie uczy podstawowych wartości, organizacji czasem i pieniądzem. Nikt im nie mówi o odpowiedzialności.
Nie wierzą, że inne życie jest możliwe?
Ci ludzie często całymi pokoleniami żyją na ulicach, więc dla nich to normalny świat. Innego nie znają.
Co im daje ulica?
Wolność. To dla nich najważniejsze. Dlatego też dzieci często nie potrafią znaleźć się do domach opieki, w których muszą przestrzegać zasad.
Niezwykle frustrujące jest, że wiele dzieci wraca na ulicę, bo życie na niej jest po prostu łatwiejsze i wygodniejsze. I w tym momencie wolontariusz czy streetworker zdaje sobie sprawę, że nie potrafi zaoferować nic ciekawszego. Ale to nie znaczy, że poniósł całkowitą klęskę. Być może w jakiś sposób zmienił jego mentalność.
Elvis – jeden z chłopców, których opisuję – odszedł z Domu Wasi, gdy osiągnął pełnoletniość. I od tamtej pory próbuje żyć normalnie. Oczywiście dziwnie to wygląda, zupełnie nie tak, jakbyśmy sobie wyobrażali „normalne życie”, ale pamiętajmy, że stawia pierwsze kroki w życiu bez ulicy.
Kiedy więc ludzie mówią mi, że moja książka jest przytłaczająca, podaję im przykład Elvisa. Dla niego, fakt, że nie wylądował na ulicy, to wielka rzecz! Zwłaszcza, że ma na barkach matkę i brata!
(img|662630|center)
Jak ważna jest dla tych dzieci romantyczna miłość? One wszystkie kogoś mają.
Ktoś mógłby powiedzieć, że to nie jest prawdziwa miłość. Na ulicy tworzą się więzi, za którymi stoi praktyczna motywacja: w grupie będzie mi łatwiej. Nie ma w tym nic dziwnego – my też często myślimy o korzyściach płynących ze związku – na ulicy po prostu wyraźniej to widać.
Jak wielkim problemem jest prostytucja? To temat, który w pani książce jest tylko sygnalizowany.
Powiedzieć, że to częste, to nic nie powiedzieć. Różne badania pokazują, że dzieci ulicy wstydzą się, szczególnie chłopcy, o tym mówić, dlatego problem nie wypływa w statystykach.
Zastanawiałam się, czy jedną z bohaterek mojej książki nie powinnam uczynić dziewczyny, która się prostytuuje. Ale byłam zależna od Martina – u jego boku nie spotkałam na tyle ciekawej postaci.
Oczywiście prostytutki się w Limie nie kryją i nie wychodzą tylko nocą. Stoją przy głównym placu miasta przez cały dzień i wszyscy doskonale wiedzą, po co tam są. Prostytucja w Limie jest coraz bardziej widoczna. Wstyd zelżał. Tylko chłopcom wciąż się trudniej do niej przyznać niż dziewczynom.
Ale tak. Chłopcy chodzą na plac San Martin, żeby zarobić. Nie wiemy, jak dużo jest tych chłopców i jak duża jest skala problemu. Z badań wynika, że prostytuuje się 1,9 proc. chłopców i 18,5 proc. dziewcząt, ale trzeba na te wyniki patrzeć z dystansem.
Nie miała pani problemu, by zostawić te dzieci za sobą?
Pisanie o Domu Wasi, w którym spędziłam dwa lata jako wolontariuszka, szło mi gorzej, bo przebywałam w nim w innej roli. Wtedy nie było jeszcze pomysłu książki. Opisywanie ludzi, których poznawałam nie jako dziennikarka, było ciężkie. Czułam, że w jakiś sposób zdradzam nasze więzi.
Później przyjechałam do Limy jako dziennikarka, a jako dziennikarka nie mam problemu z porzucaniem bohaterów. Reporter nie jest w stanie utrzymywać kontaktu i nie uważam, by to była zdrowa rzecz. On cały czas wie, że kiedyś skończy pracę i ruszy dalej.
Nie czuła pani, że wykorzystuje dzieci ulicy?
One doskonale wiedziały, w jakim celu z nimi rozmawiałam. Wiedziały, że nie jestem z ich świata. Że wrócę do swojego kraju i być może już nigdy się nie spotkamy. W naszym zawodzie mówimy, że zdradzamy bohaterów. I ja nie mam z tą zdradą żadnych problemów.