Stanisław Ignacy Witkiewicz napisał cztery powieści, które mogą sprawiać wrażenie, różnych wariantów jednego utworu. Pożegnanie jesieni obok Nienasycenia uchodzi za najważniejszą próbkę prozatorskich możliwości Witkacego. Stosunkowo łatwo można się w nich dopatrzyć dekadenckich ekscesów, przeintelektualizowanych rozmów istotnych, wykładów kulturowego katastrofizmu przemieszanego z poczuciem Tajemnicy Istnienia, a także galerii przeróżnego rodzaju typów, z którymi spotyka się miotający się jak ryba na asfalcie główny bohater, ktoś w rodzaju alter ego autora. Nie inaczej jest w przypadku Pożegnania jesieni, którą twórca określał jako „przeżycia bandy zdegenerowanych byłych ludzi na tle mechanizującego się życia”.
Atanazy Bazakbal jest rozdarty pomiędzy konwencjonalnym uczuciem do Zofii Osłabędzkiej, a perwersyjną namiętnością do zepsutej, bogatej Żydówki Heli Bertz, która specjalizuje się w nieudanych próbach samobójczych oraz konwersjach religijnych. Ostatnio pod wpływem charyzmatycznego księdza Hieronima Wyprztyka przeszła na katolicyzm, nie tylko po to, aby wyjść za mąż za tytułującego się perskim księciem Azalina Prepudrecha. W tym doborowym towarzystwie znajduje się również miejsce dla prawdziwego arystokraty, homoseksualisty i narkomana w jednej osobie hrabiego Łohoyskiego, a także piszącego wiersze zawodowego rewolucjonisty Sajetana Tempe, który zdaje się najlepiej odnaleźć w niespokojnych czasach. Wkrótce bowiem egzystencjalne rozterki i osobiste problemy całego towarzystwa zostaną skonfrontowane z brutalizmem rewolucji, której celem jest zorganizowanie masom, i poprzez masy zbiorowego i zmechanizowanego szczęścia. Jednak nie tylko przegląd przedziwnych postaci oraz sugestywna wizja społeczeństwa stanowi o
głównych zaletach powieści, którą po raz kolejny przeczytałem z przyjemnością.
Stanisław Ignacy Witkiewicz nawet pisząc „nieudane powieści metafizyczne”, odnosi w nie tylko moim przekonaniu, jakkolwiek trywialnie to zabrzmi, sukces artystyczny. Warto chociażby przeczytać błyskotliwą przedmowę. Jej autor uprzedza w niej atak krytyków, oskarżających go, o szerzenie pornografii i niedostateczną powagę w traktowaniu kwestii religijnych, a także zaskakuje inwencją językową umożliwiającą stworzenie fikcyjnego menu wykwintnych potraw oraz wytwornych trunków. Wyobraźni z pewnością również mu nie brakuje, kiedy wyobraża sobie hrabiego Łohoyskiego piszącego Corydiona po góralsku, albo niedźwiedzicę pod wpływem kokainy stojącą naprzeciwko niedoszłego samobójcy – Atanezego, którego życie wewnętrzne budzi moje skojarzenie z opisującym ludzi z „nerwami na wierzchu” Fiodorem Dostojewskim. Pożegnanie jesieni i Biesy? Ryzykowne porównanie, bo chociaż w rozmowach istotnych mamy do czynienia z rozmaitością poglądów, to o „powieści polifonicznej” trudno tu mówić.
„Powieść moja jest okropna. Jeden wielki Seitenblick [spojrzenia z ukosa] na ludzkość całą, za plecyma Boga” napisał Witkacy o Pożegnanie jesieni w liście do Kazimiery Żuławskiej. Mówiąc bowiem nieco przesadnie, przy pesymizmie Witkiewicza Artur Schopenchauer jawi się niemalże jako wesołek – przechytrzyć rzeczywistość jak Budda? Poświęcić się sztuce? Wyżej wymienione odpowiedzi wydają się ekstrawagancją przy nadciągającym nieuchronnie zmechanizowanym szczęściu, które dla takich improduktywów jak Atanazy Bazakbal jest nie do zniesienia. Co zatem zrobić, aby nie zamienić się w bydlę, które nawet jest zdolne założyć na siebie surdut? Już lepiej się zachować jak te opętane przez złe duchy świnie znane z motta do najbardziej „rewolucyjnej” powieści Dostojewskiego. Wszak „Co wolno księciu, nie wolno prosięciu”.