Zbyszek, który chciał zabić Jarka. Tak kończą "świry polityczne"
- Raz oderwaniec mówił, że załatwi Donalda, innym razem, że Władysława utopi, jeszcze innym razem, że Leszka spali – wspomina kryjący się pod pseudonimem Jakub Gończyk czynny policjant. Autor książki "Pies" pisze wprost, że "świrów politycznych" jest na pęczki. Sam kiedyś trafił na "Zbyszka, który chciał zabić Jarka". I przy okazji groził wysadzeniem całego bloku.
Autor jest policjantem, uwielbiającym swoją robotę, ale nienawidzącym systemu i fatalnej organizacji. Jego zainteresowania nie są jakieś szczególnie wyjątkowe. Praca, dom, rodzina, treningi, książki. Jak sam mówi: "Na więcej nie starcza czasu". Na Facebooku prowadzi stronę "Policja. Psia perspektywa".
Dzięki uprzejmości wyd. Akurat publikujemy fragment książki "Pies. Tom 2" Jakuba Gończyka, która ukaże się 13 października.
Świr polityczny
Każdy mający nieco oleju w głowie człowiek wie, że polityka, politycy i ich starcia, bitwy, wojenki są tylko teatrem, są grą skalkulowaną na zdobycie jak największego poparcia rozchwianej emocjonalnie gawiedzi. Politycy, być może, nie mają takiej świadomości, lub – co gorsza – mają ją i robią swoje z premedytacją. Czyli jątrzą, podjudzają, podgrzewają, nakręcają, a po lepszej lub gorszej oracji idą na dobrą, suto zakrapianą kolację ze swoim oponentem politycznym, z którym przed chwilą skakali sobie do gardeł.
Smutna prawda jest taka, że gdyby tego nie robili, gdyby zajmowali się merytoryczną stroną każdego sporu, to wciąż balansowaliby na granicy progu wyborczego. Dlatego też grają na skrajnościach. Ma to także negatywny wpływ na nich samych, bo liczba oszołomów, która tak się odkleiła od rzeczywistości, dla których nie ma już różnicy pomiędzy tym okropnym teatrem a życiem realnym, jest coraz większa.
Zagrał terrorystę. Ta rola wymagała specjalnych przygotowań
Ile to już razy, w ciągu tylu lat służby, słyszało się na stacji, że trzeba pilnie jechać, bo jakiś oszołom chce zabić jakiegoś polityka. Raz oderwaniec mówił, że załatwi Donalda, innym razem, że Władysława utopi, jeszcze innym razem, że Leszka spali. Spotkania z mścicielami zawsze kończyły się podobnie: konsultacją w szpitalu psychiatrycznym. Mnie i mojego partnera spotkała kiedyś wątpliwa przyjemność zetknięcia się na naszej drodze służbowej ze Zbyszkiem, który chciał zabić Jarka.
Początkowo nieco heheszkowaliśmy, bo wydawał być typowym klientem. Ot, kolejny oderwaniec, który za bardzo się zaangażował w życie publiczne, nie mając na nie najmniejszego wpływu. Jedziemy na miejsce bez większej spiny, dyżurny w trakcie dojazdu krzyczy, że trzeba by było interwencję ogarnąć porządnie, bo godzinę wcześniej był tam patrol, pukał do drzwi, a facet oczywiście nie otworzył. Napisali tylko notatkę, że blokuje numer alarmowy. Teraz facet się nakręca, bo wykonał łącznie prawie trzydzieści połączeń.
Opowiada niestworzone historie, zaczyna od histerycznego krzyku, że Jarka zabije, że w jego domu już jest bomba, a jak ona nie zadziała, to odetnie mu głowę i będzie nią grał w piłkę. Powtarzał wielokrotnie, żeby go nie lekceważyć, bo on jest poważnym człowiekiem i spełni swoje groźby. Pi…ł coś bez sensu, że ze względu na panującą sytuację żyć mu się nie chce, dlatego też rozważa wysadzenie bloku.
Sytuacja nieco się komplikowała, bo majaczeń psycholi o tym, że zabiją jakiegoś polityka jest w tej robocie w p…u i jeszcze trochę. Gorzej jednak, szczególnie dla nas, będących na miejscu, jeżeli oszołom nawija, że będzie chciał wysadzić blok. To już zapala lampkę w głowie, bo głupek głupkiem, ale rodzina w domu czeka i słabo byłoby skończyć jako kawałek mięsa, no i głupio by było, gdyby koledzy po fachu podczas oględzin zastanawiali się, czy ta noga jest moja, mojego partnera, czy może tego po…a.
Po otrzymaniu informacji od dyżurnego, podeszliśmy do sprawy znacznie poważniej. Na miejscu zaparkowaliśmy przed wejściem do klatki schodowej. Kamienica – cztery piętra, typ miał mieszkać na parterze, lokal po prawej stronie od frontu. Obserwujemy mieszkanie: rolety zasłonięte, ale widać jakiegoś gestykulującego faceta, który pewnie właśnie w tej chwili kolejny raz dzwonił. Idziemy do drzwi, pukamy, ale dystansik musi być, więc odsuwamy się na kilka kroków, z gazami i pałami w rękach.
Przez wizjer nas zobaczył i przywitał, jak na świra przystało: Wy…ć, kacza policjo, kwa, kwa, kwa, idźcie stąd, gnoje, zaraz to wszystko wysadzę w p…u. Ewidentnie polityka za mocno weszła w głowę. Wycofujemy się powoli, prośba o pilny przyjazd strażaków i pogotowia, bo nie zostało nic innego jak wejście siłowe do mieszkania. Będzie musiał frajer zainwestować w nowe drzwi albo okno, pomyślałem.
Otwiera okno gość po pięćdziesiątce, na oko jakieś sto dwadzieścia kilogramów wagi. Rzucił jakąś patelnią, później garnkiem, później zaczął pluć jak wściekły. Zamknął okno, ale widzieliśmy, że maszeruje z telefonem w ręce i nabija sobie rekordową liczbę połączeń. Dyspozytor pewnie już był na granicy wytrzymałości psychicznej, ale cóż, każda robota ma plusy i minusy.
Przyjechała straż pożarna, przyjechało wsparcie z innego komisu, a na końcu pogotowie. Szybka rozkmina nad strategią działania. Wy…ć drzwi – trochę ch…o, bo będzie więcej roboty, oględziny, ktoś to będzie musiał zabezpieczyć, więc wstępnie wykluczyliśmy tę opcję. Doszliśmy do wniosku, że najlepiej będzie, gdy strażacy podstawią nam drabinę pod okno klienta, jeden policjant zaczai się z pałką, a jak tylko się okno otworzy, to włoży ją tak, żeby nie można było zamknąć. Ja wtedy będę nap…ł gazem – coś mu się na pewno do facjaty przyklei, będzie na tyle oszołomiony i zakręcony, że uda nam się jakoś wejść do środka i opanować sytuację.
Chwilę potrwało, zanim ponownie otworzył okno. Zacięta płyta nadal swoje: wy…ć, bo zaraz wszyscy spłoniemy! Zdziwił się, kiedy coś czarnego wsunęło się do wnętrza i nie mógł ponownie zamknąć okna. Jeszcze bardziej się zdziwił, kiedy substancja opalająca wylądowała na jego ciele. Kumpel już wchodził po drabinie, ja zaraz za nim. Przeciwnik, mimo wyraźnego osłabienia, łzawiących oczu i krztuszącego kaszlu, łatwo nie skapitulował. Wypychamy okno, dwóch niemałych chłopów, raz i dwa, raz i dwa, w końcu opór zelżał, pchnięcie było konkretne, gość dostał w nochala, wywinął orła, pociągnął za sobą fotel i leży. Byłem przekonany, że teraz już na pewno spokój wstąpi w jego duszę – nic bardziej mylnego.
Zobaczył w swoim mieszkaniu mundurowych, farba mu z nosa poszła i wpadł w kolejną obłąkańczą furię. Bojówkarze pie…ni, napadacie mnie we własnym mieszkaniu, łamiecie nos, ja jestem ambasadorem i konsulem, ja mam kontakty w NATO, ja tego tak nie zostawię, jutro będziecie na czołówkach wszystkich gazet w kraju, jutro moi przyjaciele posłowie zadbają o rozgłos, tak tego nie zostawię!
Odpalił się, więc obsługa pełna została włączona, nic to jednak nie dało. Mocno zaciśnięte kajdanki nie wpłynęły na poprawę jego zachowania. Cały czas nawijał swoje, inwektywy pod naszym adresem leciały coraz ciekawsze. Swoje w czubie miał, ale żeby mocno na…y, to nie za bardzo. Ledwie promilek.
Kontaktowy więc, mimo swojego oszołomstwa wiedział, jak odgrywać szopkę, jak szukać sensacji. Zaczął robić z siebie biednego i pokrzywdzonego człowieka, który stał się ofiarą totalitarnego reżimu, a my byliśmy jego brutalnymi narzędziami. Reżimu, znaczy się. Dlatego już teraz krzyczał tylko: Ratunku, biją, to policja partyjna, tak traktują normalnego obywatela, uwzięli się, chcą mnie zabić, nie mogę oddychać, nie respektują moich praw!
Załoga pogotowia długo się nie zastanawiała i podjęła decyzję, że ten szczególny okaz trzeba będzie przewieźć do szpitala psychiatrycznego na konsultację ze specjalistą. Tak też zrobiliśmy. Na szczęście tego dnia ja byłem kierowcą i nie musiałem jechać w karetce z tym sympatycznym człowiekiem. Zobaczyłem go ponownie dopiero po przyjeździe na miejsce. Rozmowa z lekarzem przebiegała po naszej myśli. Pyta go fachowiec od głowy o zamiary wysadzenia bloku, zabicia Jarka, o dolegliwości, które doprowadziły do myśli samobójczych. A klient zaskakująco szczerze: Nienawidzę Jarka, a blok chciałem wysadzić, bo już mam dość wszystkich tych po...ych polityków, ale jednego najbardziej, z tej złości i żółci nie chce mi się już żyć.
Musiał tam zostać. Lekarz powiedział, że kolejnego dnia, już na spokojnie i na trzeźwo, tę rozmowę odbędą raz jeszcze. Wtedy zapadnie decyzja, co dalej, a tymczasem musi zostać. Dobrowolnie lub w pasach. Niechętnie, bo niechętnie, ale poszedł w miarę spokojnie, przebąkując tylko, że na zlecenie Jarka złamaliśmy mu nos. Na odchodnym poprosiliśmy, że gdyby chcieli go zwolnić, to koniecznie telefon do nas, bo będą z nim jeszcze wykonywane czynności.
Ledwo wyszliśmy ze szpitala, a zaczęła się potężna afera. Dzwonią nadzorujący służbę oficer i oficer miasta, że będzie trzeba z tego bardzo szczegółową i dokładną notatkę napisać, bo to poważna sprawa, bo budynek chciał wysadzić, bo groził pozbawieniem życia polityka, że już dzwoniła wojewódzka i być może będzie się tym zajmować ABW.
Z jednej strony zabawne, że takim świrem chcą się zajmować na poważnie, ale może lepiej dmuchać na zimne, niż miałby coś faktycznie od…ać.
(…)
Powyższy fragment pochodzi z książki "Pies. Tom 2" Jakuba Gończyka, która ukaże się nakładem wyd. Akurat 13 października.