Zawsze Toskania. No, prawie zawsze, bo może być jeszcze Prowansja. Wyspy greckie, modne pomiędzy epoką Geralda Durrella i Mary Stewart, ostatnio są zdecydowanie passé. Zresztą, wyspy greckie skłaniały do gwałtownych namiętności, a opowieści z gatunku, do którego należą Wzgórza Toskanii mają koić serce i sycić wszystkie zmysły, ze szczególnym uwzględnieniem tych mało używanych w wielkim mieście: węchu i smaku. Mamy więc przed sobą kolejną gawędę o tym, jak para ludzi w średnim wieku, zgodnie z kanonem takich opowieści para zamożna i bezdzietna, pisarz i malarka, objechawszy cały świat, decyduje się osiąść w Toskanii, początkowo przez kilka miesięcy w roku, niedługo potem – na stałe. Pagórkowaty pejzaż okolic Florencji i Asyżu, winnice i gaje oliwne, obfitość owoców i ziół, niezliczone ruiny starych zamków i opuszczonych opactw z dala od turystycznych szlaków przyciągają cudzoziemskich przybyszy, szczególnie, że setki opustoszałych domów i gospodarstw, o kilkusetletniej nieraz przeszłości, popada w ruinę i
chętnie zmieni właściciela. To nie jest kraj dla młodych ludzi? Najwyraźniej. Toskanię Ferenca Máté zaludniają, z małymi wyjątkami, mieszkańcy powyżej czterdziestki i małe dzieci.
To jest piękna i oddziałująca na wszystkie zmysły opowieść. Tyle, że słyszeliśmy ją już wiele razy. I początek – o wędrówkach po okolicy i zwiedzaniu licznych domów pełnych dziwnych niespodzianek (kolejowy tunel wstrząsający ogródkiem, fabryka nawozu pośrodku olśniewającego pejzażu, czy… kompletny brak domu, który właśnie nie wytrzymał naporu lat). I środek – o odkrywaniu smaków i aromatów, pokonywaniu bariery języka, zapełnianiu domu starymi sprzętami i spacerach pod gwiazdami, w końcu o przyjaźni z sąsiadami, rodziną prostych rolników, którym bohaterowie pomagają przy zbiorach i są przez nich zapraszani na święta. Ach, słoneczna Italio, pełna przyjacielskich wieśniaków, przyjmujących z otwartymi ramionami wielkomiejskich cudzoziemców…
Myślę, że ta idylliczna opowieść traci trochę na sile wyrazu, czytana w czerwcu, w pełnym słońcu, nad miseczką truskawek. Działałaby pewnie mocniej, czytana w listopadowy wieczór w bielutkim dworku z kolumnami. Z betonowym podjazdem. Ogrodem wytyczonym cyrklem i linijką przez architekta krajobrazu. Odgrodzonym wysokim murem od sąsiadów. Czytana nad talerzykiem owoców, które przyleciały z tropików samolotem. W oczekiwaniu na kolację z prowansalskich i toskańskich specjałów, wydobytych z puszek i zamrażarki.