Kiedy Stephen King jest w słabej formie – warto czytać tylko nazwisko na okładce. Ale w swojej szczytowej formie jest olśniewający. Udowodnił to niedawno wydaną powieścią Ręka mistrza, a zbiór trzynastu opowiadań, zatytułowany Po zachodzie słońca jest, moim zdaniem, jeszcze lepszy. Ręka mistrza była punktem granicznym między dawnym Kingiem, straszącym w technikolorze, a nowym, który wyciąga strachy z mrocznych głębin naszych własnych jaźni. Po zachodzie słońca to opowiadania stonowane, kameralne, poza dwoma – prawie bezkrwawe, poza jednym – bez fajerwerków. Perfekcyjne. I przejmujące do szpiku kości. Czego boicie się najbardziej? Wampirów, wilkołaków, zombie, wariatów z piłą mechaniczną? To tylko celuloidowe strachy, warte przelotnego dreszczyku i kliknięcia pilotem. King delikatnym muśnięciem pióra wyciągnie z was najgłębiej skrywane lęki: przed katastrofą samolotową, atakiem terrorystycznym, zatrzaśnięciem w ciasnej przestrzeni, starością, rakiem, utratą najbliższych. Wyciągnie spychaną w
podświadomość pamięć o nieudzieleniu pomocy („Odjechać stąd. Przez dwa dni nie czytać gazet, nie oglądać telewizji”). I obsesyjną dbałość o ciało, i nerwice natręctw, i myśli, w których miesza się ciekawość, strach i nadzieja, myśli o tym, co z nami będzie po śmierci.
King dołączył do zbioru jedną starą rzecz, wyraźnie nie dorównującą pozostałym - Kota z piekła rodem. Początek obiecuje znacznie więcej, niż przynosi zakończenie, ochlapane krwią i oplątane flakami. Za ten kawałek prozy, który sporo lat przeleżał zasłużenie w głębinach autorskiej szuflady, odejmuję jedną z dziesięciu jasno świecących gwiazdek. No dobra, nie lubię, kiedy ktoś mówi źle o kotach. A „New York Times” w cenie promocyjnej”, to jedno z najpiękniejszych opowiadań o miłości, jakie w życiu czytałam. Czym jeszcze Stephen King potrafi nas zaskoczyć?