Nie każdy zaklinacz koni ma uśmiech i prezencję Roberta Redforda, nie każdy zaklinacz koni jest idealnym bohaterem melodramatu. Klony pierwowzoru, świetnego nota bene, powstają ostatnimi czasy nazbyt często. Jeśli ktoś oczekuje kolejnej opowieści z wielkim romansem i końmi w tle, to sugeruję inną furtkę, ewentualnie inny padok. Książka, którą przeczytałam traktuje o zaklinaczu, który sam potrzebował uzdrowienia. Jest w niej miejsce na miłość, ogrom miłości, ale nie takiej cukierkowo – namiętnej. Jakkolwiek, wiele z książek i filmów, w których konie odgrywają ważną role związana jest ze zmaganiem się z przeciwnościami, walką z trudnościami, morderczym wysiłkiem. Właśnie o tym jest ta książka.
Opowieść ojca przez mongolskie stepy w poszukiwaniu cudu jest dokładnie tym, o czym traktuje tytuł. Oddaje on istotę problemu, ale może zniechęcać. Rupert Isaacson rzeczywiście opowiada o poszukiwaniach cudu na mongolskich stepach, tyle, że sprawa nie jest w istocie tak prosta.Opowieść - książka jest przejmująca, przerażająca, zwyczajnie po ludzku przykra i trudna. Mam wrażenie, że niemożliwym jest czytanie jej zupełnie bez emocji. Inaczej podejdą do niej osoby nieposiadające dzieci, inaczej rodzice, jeszcze inaczej rodziny wychowujące dzieci mniej lub bardziej chore. Każdy, kto bał się o zdrowie i prawidłowy rozwój swojego dziecka odnajdzie tu swoje lęki i najczarniejsze wyobrażenia. Znam rodziców, którzy mając dzieci, nie chcą czytać o rodzicach mniej od nich szczęśliwych i o dzieciach dotkniętych chorobą. Stąd ostrzeżenie.
Wymarzone i ukochane dziecko ma autyzm. Diagnoza brzmi jak wyrok, rodzice się nie poddają. Szukają metod konwencjonalnych i niekonwencjonalnych. Z reguły z marnym skutkiem. Ich życie to stała gotowość, czujność, nieustanne przewidywanie nieprzewidywalnego i oczekiwanie na cud. Bo w cud wierzą oboje, podczas, gdy ich życie składa się z przerw pomiędzy atakami syna – tak wynika z opowieści ojca, który oczywiście nie twierdzi, że wszystkie autystyczne dzieci są właśnie takie. Kilkulatek nie panuje nad sobą i swoimi emocjami i odruchami, nie radzi sobie z atakującymi go z każdej strony bodźcami, nie komunikuje się w sposób prawidłowy. Przypadkiem ojciec – jeździec i wielbiciel koni w jednym odkrywa, że to właśnie te zwierzęta mają na syna dobry wpływ. Nie tylko nie atakują – nawet spłoszone, ale tworzą rodzaj więzi, która dziecko nie tylko uspokaja, ale nawet stymuluje do rozwoju. Ojciec, w życiu zawodowym rzecznik uciśnionych ludów, obserwuje równie zbawienny wpływ szamanów. Połączenie dwóch faktów – konie
i szamani prowadzi do szalonego kierunku wyprawy – Mongolia, bo to miejsce, z którego de facto koń pochodzi, a równocześnie miejsce, gdzie praktyki szamańskie mają się dobrze. Jeśli w poprzednim zdaniu zostało użyte słowa „szalony" – w kontekście wyprawy, to w trakcie lektury to określenie wydaje się zbyt łagodne. Autor przekonuje się wkrótce, że próby panowania nad niemożliwym do opanowania dzieckiem na ziem obcej i niegościnnej to ciągłe balansowanie na granicy niemożliwego. I to czeka czytelnika. Opowieść o przekraczaniu granic.
Autor nie oszczędza czytelnika, nie unika spraw kłopotliwych, dzięki temu wiemy, jak bardzo uciążliwe są ataki złości autystycznego syna, jak bardzo należy liczyć się z jego zdaniem, zachciankami, humorem. Wszystko podane bez znieczulenia. I dobrze – może dzięki temu więcej zacznie się mówić o konieczności wsparcia i szukania form terapii dla takich rodzin. Z drugiej strony, pokazanie choroby poprzez objaśnienie wszystkich symptomów, wytłumaczenie możliwie najprościej tych wszystkich objawów, które budzą strach, spowoduje, że czytelnicy będą trochę bardziej świadom, mniej uprzedzeni. Autor nie ucieka od prawdy, która bywa niewygodna – oboje z żoną też nie dają rady, dopada ich zniechęcenie, złość, nawet gniew i kłopoty małżeńskie. Niewielu ludzi przyznaje się tak bezpośrednio do własnych słabości. Od bohaterskich rodziców zwykliśmy oczekiwać męstwa, nie zniechęcenia. Tym sposobem upada kolejny stereotyp. To niezwykle ważne.
Najważniejszą częścią powieści jest podróż przez Mongolię do pasterzy reniferów i słynnego szamana uzdrowiciela, który może pomóc. Może. I na tym przypuszczeniu zbudowana jest cała wyprawa. I na głębokim przekonaniu ojca, że warto i należy walczyć wbrew wszystkiemu. Językowi przekazu sporo brakuje do artystycznych wyżyn, ale siła tej książki tkwi w skrupulatnym opisie. Dzień po dniu. Na śledzeniu reakcji chłopca, pokazywaniu, jak zmieniają się jego nawyki i reakcje. Autor pokazuje małe sprawy, które dla rodziców autystycznego dziecka urastają do rangi święta. Niezwykła kraina wyłania się z kart tej opowieści. Mongolia widziana jest z dwóch perspektyw. Po pierwsze, oglądamy ją przez pryzmat zaniedbanych miasta, brudnych ulic, betonowych klocków i dawnych śladów radzieckiego panowania. Z drugiej strony – niezbadana kraina, pociągająca bo dzika, pełna tajemnic. Takich, jak choćby szamani i szamanizm. Polecam opisy z poszczególnych spotkań, terapie, zalecenia i te wszystkie miejsca, gdzie racjonalni
mieszkańcy Zachodu bez słowa poddają się najdziwniejszym praktykom. Dla syna, marząc w przerwach, by nauczył się wreszcie korzystać z toalety. Zareagował na własne imię, zapytał, odpowiedział, popatrzył we wskazanym kierunku... Tak wiele.
Nie wiem, co jest większym cudem – finał opowieści, czy postawa obojga rodziców. Skłaniam się ku drugiej ewentualności.