Pomysł wydania w jednolitej szacie całej serii książek, „po które sięgają zarówno dorastające dziewczęta, jak i wiedzione sentymentem ich mamy i babcie”, bez wątpienia godzien jest pochwały. Każda czytelniczka należąca do tej bardziej wiekowo zaawansowanej drugiej kategorii pewnie już robi sobie w myśli listę powieści, które czytała parę dziesiątek lat temu i teraz chętnie by powtórzyła razem z córką, wnuczką czy chrześniaczką. Tymczasem wydawca obdarzył nas dwoma tytułami: * Błękitnym Zamkiem* Lucy M. Montgomery i Pollyanną Eleanor H.Porter. Ta ostatnia miała u nas nieco opóźniony start w porównaniu z powieściami Montgomery, przekładanymi już w międzywojniu; jej polskie wydanie przygotowano po blisko 60 latach od ukazania się oryginału i już po emisji w TV skądinąd uroczej ekranizacji (byłam wówczas w wieku, w którym raczej się nie
zapamiętuje nazwisk reżyserów ani aktorów; biorąc pod uwagę stylistykę, z perspektywy czasu sądzę, iż musiała to być ta z roku 1960 z Hayley Mills w roli Pollyanny). Pamiętam, że było w białej twardej oprawie z zielonkawymi czy błękitnawymi napisami i z czarującą grafiką Uniechowskiego, nie pamiętam już natomiast konfrontacji wrażeń z lektury i obejrzanego wcześniej filmu. Wracałam do Pollyanny jeszcze kilka razy, ale już nigdy w dorosłym życiu, tym bardziej więc byłam ciekawa, jak po tylu latach odbiorę książkę zapamiętaną tak jednoznacznie pozytywnie.
I cóż – okazuje się, że historia małej dziewczynki, której pojawienie się w miasteczku zmienia życie tak wielu dorosłych ludzi, nic nie straciła na aktualności. Realia, w jakich się rozgrywa, są nam dziś już zupełnie obce, ale wzruszenie pozostaje to samo…
Prawdopodobieństwo, że potencjalne czytelniczki (chociaż… dlaczego by i nie czytelnicy? Jeśli pominiemy wątek romansowy, i tak pozostanie cała filozofia Pollyanny, dla której przecież się po tę książkę sięga) nie znają przynajmniej z grubsza treści, jest chyba niewielkie. Ale gdyby jednak – przypomnijmy ją sobie w zarysie.
Pollyanna Whittier jest jedenastoletnią dziewczynką, która po śmierci ojca – pastora ubogiego misyjnego kościółka – zostaje wysłana do jedynej pozostałej przy życiu krewnej ze strony matki. Panna Polly, potomkini jednej z najbogatszych rodzin w miasteczku, mieszka samotnie w wielkim domu w otoczeniu nielicznej służby; w wieku czterdziestu lat mogłaby być jeszcze atrakcyjną kobietą, lecz ascetyczny ubiór, wiecznie ponura mina i gniewny ton zrażają do niej każdego, kto z nią ma do czynienia. Przyjęcie pod swój dach osieroconej siostrzenicy uważa za obowiązek, choć wspomnienie popełnionego przez siostrę mezaliansu nadal burzy w niej krew. Pollyanna spodziewa się, że zostanie powitana z taką radością, z jaką ona wychodzi na spotkanie nieznanej dotąd ciotce – i spotyka ją rozczarowanie. Ale rozczarowanie to nie jest coś, z czym nie można sobie poradzić; wszak jest jeszcze ta wspaniała gra, której nauczył ją ojciec! Prędzej lub później dziewczynka wciąga do zabawy (choć, jak się okaże, zabawa to zbyt błahe słowo)
gosposię, ogrodnika, pastora, poznawanych po kolei sąsiadów. A potem nadchodzi czas, w którym będzie musiała sprawdzić, czy gra pomoże jej w naprawdę dramatycznej sytuacji…
Oczywiście, można powiedzieć, że to naiwna bajka, niemająca żadnego przełożenia na dzisiejsze realia. Zgorzkniałych dziedziców wielkich fortun, prowadzących samotnicze życie i wciąż żyjących wspomnieniami pierwszej miłości, w całych Stanach ze świecą można szukać (a cóż dopiero w mniejszych krajach…), podczas gdy w powieści mamy takich aż dwoje na jedno niewielkie miasteczko. Podobnie przedstawia się sprawa ze skłóconymi parami, które po kilkunastu latach od rozstania padają sobie w ramiona z nadzieją na długie i szczęśliwe wspólne życie, z bezdomnymi dziećmi przysposabianymi przez zamożnych filantropów, z ludźmi, którzy ignorują prośby i sugestie najbliższych, ale bez zmrużenia oka posłuchają obcego dziecka. Ale czy musimy Pollyannę interpretować tak dosłownie? Czy nie najważniejszy w niej jest przekaz, w jednym zdaniu streszczający sens ulubionej gry małej bohaterki i zarazem stanowiący podpowiedź, jak sobie radzić z przeszkodami napotykanymi na naszej życiowej drodze? „Należy we wszystkim zawsze
dojrzeć jakąś dobrą stronę i cieszyć się z niej”. Jesteś chory? Raduj się tym, co możesz robić mimo choroby, albo tym, co zrobiłeś, zanim zachorowałeś. Jesteś samotna? Ciesz się, że masz więcej czasu dla siebie. Wyleciałeś z pracy? Może to szansa na inną, o jakiej od zawsze marzysz? Pokłóciłaś się z chłopakiem/ mężem? Ileż przyjemności ci sprawi pogodzenie się z nim! I tak dalej, i tak dalej… Jakież życie byłoby proste, gdyby to działało u każdego i w każdych warunkach! Naprawdę jest trochę inaczej, bo konstrukcja psychiczna człowieka jest dość złożona, ale przynajmniej w drobniejszych sprawach warto posłuchać rady piegowatej dziewczynki, od stu lat uśmiechającej się z kart książki do każdego, kto zechce poznać jej wzruszające koleje losu. Pollyanna Whittier to duchowa siostra Ani Shirley, a także Basi Bzowskiej, Irenki Borowskiej i Ewy Tyszowskiej – bohaterek, które nie zyskały sobie sławy na szerszym świecie, lecz u nas oczarowały ładnych parę pokoleń czytelników powieści Kornela Makuszyńskiego – a każda z nich potrafi leczyć cudze troski życzliwością i optymizmem. Warto się z nimi zaprzyjaźnić; nieważne, czy mamy lat dziesięć, pięćdziesiąt czy dziewięćdziesiąt, taka znajomość musi zaprocentować uśmiechem!