Norman Davis wyróżnia sięs pośród innych znanych historyków trzema cechami. Po pierwsze: kocha Europę Wschodnią i Środkową, przy każdej nadarzającej się okazji stara się w swoich książkach zwrócić uwagę na ten obszar i jego równoważność dla dziejów kontynentu. Po drugie, jako klasyczny reprezentant brytyjskiej szkoły historycznej swą ogromną wiedzę przekazuje w przystępny, literacki sposób, czytelnik nie cierpi katuszy, gdy przychodzi mu się zmierzyć z tekstem Walijczyka. I wreszcie trzecia cecha: monumentalizm. Davis uwielbia porywać się na tematy wielkie, jego syntezy są wielkimi cegłami, a i lakoniczność nie jest jego mocną stroną. W rezultacie biorąc do ręki książkę Davisa zostajemy zwykle przygnieceni tematem, czy praca jest bardzo ogólna jak * Europa* czy bardziej monograficzna jak * Powstanie ’44*.
Pomysł na Zaginione królestwa zawarty jest w tytule. Ale Davis nie miał tu na myśli upadków potężnych imperiów, raczej skupił się na państwach zapomnianych, regionach, które niegdyś były ważne, dziś ich historia jest ciekawostką bez specjalnego praktycznego znaczenia. Autor opisuje między innymi Aragonię, Burgundię, Wielkie Księstwo Litewskie czy Bizancjum, ale też mikroorganizmy polityczne Fiume, Ruthenię czy Gdańsk. Wiele z tych opowieści jest ciekawych, wiele nie, natomiast cała książka robi wrażenie chaosu. Dobór bohaterów powieści nie ma żadnego głębszego sensu: dominującą myślą wydaje się być ulotność organizmów politycznych, ale już na przykład Czarnogóra czy Irlandia nie bardzo do tej linii tematycznej pasują. Chociaż w tytule pojawiają się „królestwa”, to kilka z opisywanych państw czy miast nigdy ustroju monarchicznego nie praktykowało. Z zaginięciem też bywa różnie Gdańsk czy Aragonia jako żywo istnieją i mają się dość dobrze. Chociaż Davis próbował we wstępie wytłumaczyć, że ten wybór jest
wskazaniem, iż mapa Europy nigdy długo nie pozostaje w stagnacji, że bezustannie coś się zmienia, powstają i znikają państwa, całe obszary i miasta przechodzą z rąk do rąk, dzieje się to wciąż i wciąż, nawet na naszych oczach. I oczywiście ma rację: za mojego życia widziałem rozpad ZSRR (która zresztą Davis opisuje, patrząc z punktu widzenia Estonii), zjednoczenie Niemiec, czyli zniknięcie NRD, rozwód Czechów i Słowaków, rzeź na Bałkanach, która wyłoniła Słowenię, Serbię, Chorwację, Bośnię i Hercegowinę, Czarnogórę, Macedonię i ostatnio Kosowo. Na włosku wisi przyszłość Belgii, jej rozpad jest kwestią czasu. Niewesoło wygląda też stan Hiszpanii – Katalonia coraz głośniej mówi o wolności, Baskowie od lat o nią walczą. Ojczyzna Davisa, Wielka Brytania, być może skończy tak, jak przewidział w Wyspach. A to tylko jedno pokolenie. Wystarczy przekartkować atlas historyczny i widać, że każde stulecie to inna mapa polityczna, naniesiona na kontur geograficzny Europy. Ilość zniszczonych, zaginionych czy zagubionych
państw liczona może być w tysiące. Zatem czym powodowany był akurat taki wybór Davisa, dalibóg nie wiem. Bo wszystkie jego tłumaczenia głównej idei książki ze wstępu i epilogu są co najmniej mętne i nie wyczerpują tematu. Co najwyżej go rozpoczynają.
Wydaje mi się, że Davisowi chodziło o upchnięcie w jednej książce kilku rozdziałów-niespodzianek. Dla zachodniego wykształciucha Europa kończy się linii Berlin-Wiedeń-Wenecja, cały ten obszar na wschodzie jest dziwny, niezrozumiały, biedny, pogrążony w niejasnych sporach. Co bardziej wykształceni z dumą są w stanie mniej więcej nakreślić historie państw tego regionu, natomiast Davis ich zaskoczył, opowiadając dzieje mniej znane i tym chętniej zapominane. Zaś co do zachodniej części kontynentu, myśli historyka jest nieco inna – państwa, które w tej chwili widzimy na mapie, pozornie są niewzruszonymi monolitami. Nikt sobie nie wyobraża rozpadu Francji czy Niemiec. Ale, zdaje się mówić Davis, gdzieś w historii zdarzało się, że całe regiony Hiszpanii, Włoch czy Wielkiej Brytanii były odrębnymi organizmami, ich piętno jest widoczne do dziś. Stąd może rozdział o Irlandii, któż bowiem przypuszczał, że będąca przez blisko 800 lat pod angielską dominacją wyspa nagle odzyska niepodległość, i to jeszcze zaraz po
wielkim triumfie Brytyjczyków? Być może taki jest sens rozwijania historii Aragonii, średniowiecznego mocarstwa w basenie Morza Śródziemnego, która tylko czyha na osłabienie rządu centralnego w Madrycie, by przypomnieć sobie o dawnej świetności? Analogicznie – Sabaudia, której spójność została rozerwana w XIX wieku pomiędzy potężną Francję a tworzące się Włochy? Nie wolno zapomnieć też o roli Unii Europejskiej – brukselska biurokracja staje się bytem coraz bardziej wynarodowionym, niezależnym, mającym swoje interesy, zainteresowanym spójnością kontynentu, a jednym realnym przeciwnikiem jest idea państw narodowych. Podejrzewam, że instytucje unijne, wyposażane powoli w coraz większe kompetencje, będą się starały wzmacniać regiony, zapomniane królestwa, jako przeciwwagę dla państwowych bytów, jedynych zdolnych do rozerwania Unii w chwili poważnego kryzysu.
Poziom merytoryczny poszczególnych rozdziałów jest zróżnicowany, niektóre eseje są pasjonujące, jak opowieść o kolejnych państwach Burgundii czy o Galicji. Niektóre zawstydzająco słabe np. rozdział o Bizancjum mógłby napisać licealista. Natomiast niezmiennie Davisa świetnie się czyta; potrafi zawsze zamienić historię polityczną i społeczną w pasjonującą powieść, w odpowiednim momencie pochylić się nad szczegółem, jedną postacią, by za chwilę wrócić narracji ogólnej. Wydaje się, że Davis sprzyja koncepcji małych państw czy regionalizacji, z wielką niechęcią mówi o europejskich imperiach (Wielka Brytania, ZSRR czy Niemcy), uważa, że Europejczyk jest bardziej u siebie, gdy może powiedzieć o sobie, że jest z Katalonii czy Bukowiny.