„The Punisher”, który dwie dekady temu stanowił jedną z najważniejszych serii w ofercie TM-Semic, od wielu lat nie ma szczęścia na polskim rynku wydawniczym. Być może popularyzacja tej postaci w drugim sezonie serialu Netflixa „Daredevil” i zapowiedź oddzielnej produkcji z Frankiem Castlem w roli głównej wpłynie w jakiś sposób na polskich wydawców komiksowych, tymczasem fani Punishera muszą się zadowolić cyklem „Thunderbolts”, w którym weteran z Wietnamu współtworzy niecodzienną ekipę superbohaterów.
Thunderbolts to oddział utworzony przez Czerwonego Hulka, a raczej jego ludzką postać, czyli generała Thaddeusa Rossa. Oprócz Punishera w zespole znalazł się Venom, Elektra i arcypopularny Deadpool (który nota bene występuje od niedawna w autorskiej serii wydawanej przez Egmont). W jaki sposób generał Ross zdołał przekonać do współpracy taką zbieraninę indywiduów i co tak naprawdę mają zrobić – to najważniejsze pytania odkrywane na kolejnych stronach „Bez pardonu”.
Początkowo narracyjny chaos Daniela Waya (scenariusz) potrafi przyprawić o zawroty głowy i dla osób, które wcześniej nie miały do czynienia z Czerwonym Hulkiem czy Samuelem „Leaderem” Sternsem połapanie się w wydarzeniach rozpisanych na kilkadziesiąt pierwszych stronach będzie nie lada wyzwaniem. A pamiętajmy, że mowa o początku nowej serii w ramach Marvel Now! Na szczęście im bliżej finału (a raczej cliffhangera) tego tomu, poszczególne wątki zaczynają się zawiązywać i czytelnik poznaje prawdziwe motywacje poszczególnych bohaterów, co daje nadzieję na czytelny i fascynujący rozwój wydarzeń.
Daniel Way zabiera czytelnika do świata tajnych operacji, gdzie nic nie jest takie, jakie się z początku wydaje. Dzięki temu odkrywanie prawdziwych pobudek i łączenie kolejnych elementów fabularnej układanki sprawia przyjemność fanom bohaterów, którzy wstąpili w szeregi Thunderbolts. Way zadbał o wielką intrygę, wartką akcję pełną aktów przemocy, a nawet wątek miłosny.
Za warstwę graficzną odpowiada znany polskim fanom Punishera Steve Dillon, który razem z Garthem Ennisem dostarczył 13-zeszytową serię wydaną przed laty przez rodzimą Mandragorę. Jego styl cechuje swego rodzaju sterylność, która nie do końca pasuje mi do ostrej jazdy bez trzymanki, jaką zapewnia nam zespół złożony z zawodowych morderców
Po przeczytaniu pierwszych stron „Bez pardonu” ucieszyłem się jak dziecko na widok Punishera, którego uwielbiałem w epoce TM-Semic. Z czasem zaczęła mnie jednak nużyć narracja Waya, który na całe szczęście wybrnął pod koniec tomu i sprawił, że nie mogę się doczekać drugiej części, zatytułowanej „Czerwony postrach”. Nie jest to co prawda mój wymarzony powrót Franka Castle'a na polski rynek wydawniczy, ale jak się nie ma, co się lubi...